Rozdział XIV


Dominique rzuciła zaklęcie na swój złamany nos, żeby poigrać troszeczkę niewinnym pomysłem na uczuciach Fleur. Pomógł jej pan Weasley. Ted o wszystkim wiedział, bo jak na niegrzecznego chłopca przystało, uwielbiał podsłuchiwać.
Louis w ogóle nie rozumiał jak można sprzeciwiać się matce. Jemu życie w Muszelce się podobało. Mama mówiła mu co ma robić i dzięki temu nie czuł się zagubiony. Nie martwił się o swoją przyszłość, bo miał już plany i to dobre. Po co miałby się buntować? Sam wykopałby sobie wtedy dołek. To nie miałoby sensu.
Dominique wróciła do domu dość szybko. W szpitalu zdjęli jej zaklęcie, ale nie mogli pozbyć się natychmiastowo okropnego koloru skóry ani nawet bólu brzucha, kolejnego ze skutków ubocznych. Dziewczyna powoli dochodziła  do siebie w domu.
Leżała na łóżku w swoim pokoju - to zła, to znowu smutna – i patrzyła w przestrzeń. A nos z jaskrawej zieleni przeszedł w odcień nieco przesuszonej dojrzałej skórki limonki.
Ktoś zapukał.
Weasleyówna przewróciła się na bok, tyłem do drzwi i nie odpowiedziała. Najwidoczniej ten ktoś wcale reakcji nie potrzebował albo jej nie oczekiwał, bo i tak wszedł do środka.
- Jak się czujesz? – zapytała Victoire.
- Mama mnie nienawidzi – wymamrotała jej siostra.
Vicky usiadła na skraju łóżka i popatrzyła na nią uważnie:
- Nieprawda – zaprzeczyła.
Dominique prychnęła, ale nie odpowiedziała.
- Mama chciałaby z tobą porozmawiać – wyszeptała starsza.
Kolejne prychnięcie. Bardzo nieładnie, Dominique! Damy się tak nie zachowują.
- Chciałaby na mnie nawrzeszczeć – sprostowała rudowłosa.
- Gdybyście porozmawiały to…
- Nie.
- Ale…
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo nie.
Victoire przewróciła oczami.
- Nie sądzisz, że mama potrzebuje jakiegoś wyjaśnienia?
- Nie.
- Dominique!
- Widzisz, ty też wrzeszczysz.
- Dominique, dlaczego to zrobiłaś?
- Bo tak.
- Możesz przestać się tak zachowywać?!
- Nie.
- Och! – oburzona blondynka aż tupnęła nogą ze złości. Albo uderzyłaby nogą w podłogę, albo pięścią w siostrę. Perspektywa kolejnej szpitalnej wizyty rudowłosej nie wyglądała kolorowo, więc z dwojga złego lepiej, że Vicky wybrała podłogę. Ruszyła do drzwi.
- Jak chcesz – rzuciła jeszcze przez ramię – Ja tylko próbowałam ci pomóc! – trzasnęła drzwiami.
- No, jesteś naprawdę dobra w pomaganiu.
Odwróciła się gwałtownie i zmarszczyła gniewnie brwi.
Panie i panowie – Teddy Lupin.
- Czy ty to robisz specjalnie? – naskoczyła na niego.
Uniósł brew i spojrzał na nią jak na wariatkę.
- Co takiego?
- Niebieskie oczy – wypaliła – Zawsze jak ze mną rozmawiasz masz niebieskie oczy. To jest cholernie irytujące.
Teddy przez chwilę nie wiedział, co ma powiedzieć i tylko stał, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami. A potem roześmiał się głośno.
- Spadaj, Lupin! – warknęła na niego i pobiegła na górę.
Ten chłopak był zdecydowanym złem. Nie podobał jej się od samego początku – ciągle tylko się wtrącał, wszystko chciał wiedzieć, o wszystkim chciał decydować i ponadto, zatruwał jej życie. Irytowała ją sama jego obecność w pobliżu.
Wykonała czar i od razu rzuciła się do malowania.
Co on tutaj w ogóle robił? Wcale nie musiał pomagać babci. Przecież przez większość czasu i tak robił co innego, z dala od niej. Swoją drogą, Andromeda jest przecież wspaniałą kobietą – jak, mając takie dobre geny, Teddy wyrósł na takiego… takiego… no, na takie coś!
Wcale jej nie obchodziło to, że ładnie wyglądał, gdy się uśmiechał. Że niesforne kosmyki jego włosów, opadające na czoło, tylko dodawały mu uroku. Że ma piegi na nosie i niewielki pieprzyk tuż nad lewą brwią. Że kiedy intensywnie myśli, zaczyna nerwowo przygryzać wargę. Że ma taki słodki głos, kiedy szepcze. Że pachnie jak lato – jak czyste, wesołe, bezproblemowe lato.
A mówiąc o problemach… Victoire dostała kolejny liścik. Od panny Phyllidy z zapytaniem czy aby się nie rozmyśliła. Połowa lata już nadchodziła, a ona jeszcze… nie zrobiła nic. Och, Merlinie.
Oczywiście odpisała, że za niedługo się zgłosi – jeszcze nie wiedziała, jak to zrobi, ale nie pozwoli, by taka okazja przemknęła jej koło nosa. To nie byłoby w stylu Victoire Weasley, o nie!
Godzinę później ocknęła się z transu i…
… prawie wyrzuciła swoje nowe dzieło.
Pamiętacie obraz, który zaczęła we Francji? Ten sam, gdzie nie potrafiła narysować twarzy, bo po prostu nie wiedziała, kto ma być jej chwilowym bohaterem? Cóż, nie zgadniecie, kto podświadomie nim został…
Victoire prychnęła gniewnie:
- Niech cię Rogogon Węgierski pożre, Lupin! – wycedziła przez zęby i ukryła obraz – Prześladujesz mnie. Wszędzie.
- Vicky! – rozległo się nagle wołanie Fleur z pierwszego piętra.
Victoire zamarła na chwilę, ale potem rzuciła się biegiem na dół i o mało nie wpadła na swoją matkę.
- Tak? – zamrugała, odsuwając się na bezpieczną odległość.
- Wiesz ja… Hmm… No bo właśnie…
Vicky nigdy wcześniej nie widziała jeszcze swojej matki tak bardzo niepewnej i… Po prostu dziwnej. Innej jakiejś.
- Tak? – przez to sama stała się jeszcze bardziej lękliwa.
- Dużo myślałam – stwierdziła w końcu Fleur – wiesz, o tym twoim… No, o wakacyjnej… hmm… Jak ty to nazywasz?
- O stażu? – zaryzykowała dziewczyna.
- Tak – potwierdziła Fleur, a jej córka miała wrażenie, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi – w tak szalonym rytmie właśnie biło – Doszłam do wniosku, że…
- Tak? – Vicky robiła się coraz bardziej niecierpliwa.
Fleur nie była pewna czy to dobry pomysł. Sama nie wiedziała, dlaczego tak postępuje, ale po ostatnich wydarzeniach w Muszelce, czuła się zmuszona zrobić… coś. Cokolwiek. Przyszłość – przyszłością, ale przecież nie może pozwolić sobie na utratę własny dzieci. Nie ona. Nie idealna mama Fleur. O nie. Nie pozwoli na to nigdy.
Dlatego zmuszona jest przystać na pewien kompromis…
Pani domu westchnęła ciężko:
- Zgadzam się na to – powiedziała, ale jej córka nijak nie zareagowała. Stała i patrzyła na matkę, po prostu.
Fleur zamrugała.
- Vicky? Słuchałaś? Słyszałaś, co powiedziałam?
Vicky wykrztusiła z siebie tylko jedno słowo:
- Naprawdę?
Fleur przytaknęła i w tym momencie oczy jej córki stały się wielkie jak spodki, na policzkach pojawiły się rumieńce, a na ustach wykwitł szeroki uśmiech.
A potem z jej ust wydobył się tak bardzo głośny pisk, że aż przygłucha pani Andromeda Tonks podskoczyła.
- Dziękuję! – wrzasnęła uradowana Victoire, rzuciła się matce na szyję i ucałowała ją w policzek. Trwało to tylko sekundę i dziewczyna już biegła przed siebie, bo bała się, że matka zmieni zdanie.
Gdy zbiegała na dół – och, tak; to było do przewidzenia – wpadła na podsłuchującego Teddy’ego Lupina. Bo jakże pani Weasley mogłaby odbyć poważną rozmowę z córką bez towarzystwa wielkich uszu chłopaka, no jak?
W innych okolicznościach Victoire pewnie zbeształaby go za podsłuchiwanie, ale właśnie w tym momencie euforia przesłoniła jej wszystkie inne uczucia. W podskokach znalazła się przy nim, złapała go za koszulkę, przyciągnęła do siebie i złożyła kolejny głośny pocałunek w policzek na oszołomionej twarzyczce chłopaka.  Potem zatrzymała się na chwilę, była oszołomiona, jakby nie docierało do niej to, co przed chwilą zrobiła lub odwrotnie – jakby docierało to do niej za bardzo.
Lupin, właśnie go pocałowała. W policzek, ale jednak. Och, to niedorzeczne, skąd te obawy? Przecież już wiele razy całowała go w policzek…
Uświadomiła sobie, że wciąż mnie w dłoni jego koszulkę. Puściła ją nagle, jakby się poparzyła.
- Och… - wymknęło się jej, a rumieniec na policzkach przybrał barwę polnych maków. Piękną i niesamowicie czerwoną.
Teddy’emu się podobało. Nie miał nic przeciwko temu, by blondynka rzucała się na niego częściej, całowała, a potem tak rozkosznie się tego wstydziła. Tknięty jakimś nagłym uczuciem, chciał jej to wszystko powiedzieć, ale wtedy ona rzuciła mu spłoszone spojrzenie, mruknęła jakieś przeprosiny i pobiegła dalej.
Niestety.

--- 
macie szczęście, dzieciaki, bo ten rozdział jest tutaj tylko dlatego, że śnił mi się Teddy (krzyczał: Weź się do roboty!
Proszę bardzo, panie Lupin, na pana życzenie!) i oglądałam "Strażników Marzeń".

I tylko proszę, nie nienawidźcie mnie za to, że tak długo nie potrafiłam się z tym pozbierać.
z wyrazami miłości, Ja. 

Edit! Dzieją się mi jakieś dziwne rzeczy z czcionką, więc jeśli w którymś miejscu jest większa/mniejsza - krzyczcie na Bloggera!