Rozdział XVIII


Zabawne, jak bardzo skomplikować może życie pozorne oczyszczenie sytuacji. Przykładowo: jest jakiś On, bliżej nieokreślony, oczywiście. I ten On zdecydowanie ma coś do tej Jej. Ona, oczywiście także zupełnie nam nieznana, bardzo chciałaby, żeby On miał coś do Niej, bo przecież Ona do Niego także coś ma. W gruncie rzeczy sprawa jest prosta – oczywiście, że to On powinien wykonać pierwszy krok, ponieważ kultura jasno określa, że to mężczyzna powinien zauroczyć kobietę. Natomiast kobieta powinna tyko dać się zauroczyć i jednocześnie oczarować, nie wykonując nawet żadnego ruchu. Dlaczego więc, gdy On i Ona nagle dowiadują się, że mają coś do siebie, ba, że się bardzo lubią, absolutnie nic z tym nie robią i udają, że przecież nic się nie wydarzyło?
Rose nie potrafiła tego zrozumieć.

Była sobota. Za dziewięć dni rozpoczynał się kolejny rok szkolny. Victoire stała przed swoimi sztalugami i po raz pierwszy w życia zastanawiała się, co właściwie powinna namalować.
Dzień był idealny. Słońce jasno świecił, sunąc leniwie po przejrzystym, błękitnym, bezchmurnym niebie. Koniec sierpnia był wciąż jeszcze ciepły, co nastrajało pozytywnie. Dało się jednak zauważyć mknącą nieuchronnie jesień. W powietrzu nie było już dzikiego, słodkiego zapachu wakacji, ale jakiś przesyt, monotonia, złota barwa i spokój, wprowadzający w melancholijny nastrój. Zieleń drzew nie była już jaskrawa, a stonowana, jakby nagle się postarzały. Zapach kwiatów polnych został stłumiony przez woń zboża, jabłek i cynamonu.
Białe płótno na sztalugach kusiło, zapraszało, ale mętlik w głowie powodował, że Vicky sama już nie wiedziała, jaką emocję chciałaby przelać na sztukę. Spojrzała na paletę barw trzymaną w dłoni.
Żółty. Żółć była idealna, jeśli namalowałaby kłosy zboża, kołysane sierpniowym wiatrem. Mogłaby wyrzucić całą swoją tęsknotę i zagubienie. Stworzyłaby dzieło ciepłe, o stonowanych barwach, na którym niewiele by się działo, ale może pozwoliłoby jej to zrozumieć przepełniające ją stęsknienie.
Pomarańczowy. Byłby idealny do pokazania zachodzącego słońca na tle bezkresu nieba. Zawarłaby w tym niepewną radość, kumulującą się od kilku dni w okolicach jej ust, zmuszającą do uśmiechu.
Czerwień. Czerwone stałyby się jej policzki, gdyby przyznała się do tego, które uczucie według niej miałaby symbolizować.
Zieleń. Las? Kwiat? Może coś zupełnie abstrakcyjnego? Konstrukcja geometrycznych brył w kolorze nadziei? Albo klasyczny pejzaż z dużą ilością kunsztu artysty, ukazującego fakturę listowia, trawy…
Błękit – zamrugała gwałtownie. Błękit miał tylko jedno przeznaczenie. Błękitne były Jego oczy.

Z mężczyznami i ich emocjami było łatwiej.
Teddy leżał na łóżku w pokoju Jamesa, któremu obiecał… coś, sam już nie pamiętał, i którym miał się zajmować, ale szczerze mówiąc, niewiele interesował się w tej chwili działalnością i miejscem pobytu chłopaka.
Zajęty był knuciem bardzo sprytnego, bardzo dobrego planu, który jednocześnie musiał być prosty w obsłudze i idealnie wykonany – tak, by nie domyślił się nikt niepotrzebny. Cel był jasny: miał blond włosy, nieśmiały uśmiech i czasem nosił okulary, denerwował, bawił i doskonale wiedział, jak zawrócić w głowie, chociaż nie zdawał sobie z tego zupełnie sprawy. Cel był typową kobietą, artystką z głową w chmurach, marzącą o rzeczach nierealnych, za bardzo niepewną siebie, by móc śmiało zdobywać szczyty.
Cel potrzebował właśnie Jego, Lupin był o tym przekonany.
Zastanawiał się tylko, dlaczego zrozumiał to tak późno. Przecież znał Victoire od dziecka. Sam nie wiedział, kiedy zaczął dostrzegać w niej dziewczynę, a nie nieznośną przeszkodę w długich włóczęgach i nocnych eskapadach. Sam nie wiedział, kiedy zaczął się przejmować, troszczyć i zakochiwać.
Chętnie porozmawiałby z kimś o miłości, poprosiłby może nawet o radę. Nie wiedział jednak, do kogo powinien się zwrócić. Mało męskie wydawało mu się wypytywanie babci, jeszcze bardziej stresowało go jednak zapytanie Harry’ego. Zresztą, co oni mogli w ogóle wiedzieć o przepełniającym go płomieniu zauroczenia? Nigdy jeszcze nie widział, żeby coś tak potwornie zżerało ich od wewnątrz, żeby nie dawało im jeść, myśleć, spać po nocach. 
Nie był wdzięczny swojej młodszej kuzynce za ujawnienie całej sprawy. Dużo lepiej czuł się, kryjąc to w sobie, nie musząc rozmyślać i…
Eh, kogo on oszukiwał?
Ruszył do łazienki. W korytarzu obejrzał się uważnie w celu wykrycia potencjalnego intruza. Z impetem wtargnął do środka i zatrzasnął drzwi. Dla pewności zamknął je jeszcze na klucz. Chwilę się wahał, ale ostatecznie podszedł także do okna i zaciągnął żaluzje.
Stanął przed lustrem. Zrzucił sportową kurtkę, zostając tylko w białym, bawełnianym podkoszulku. Wyprostował się, wciągnął brzuch, napiął mięśnie. Spojrzał prosto w swoje niebieskie oczy i spróbował się lekko uśmiechnąć. Niezadowolony z efektu, nerwowym ruchem zmierzwił włosy, odsunął się kilka kroków i zrobił dwa głębsze wdechy.
- Jeszcze raz – mruknął do siebie.
Znowu popatrzył na własną postać. Zamyślił się, po czym zmienił kolor swoich włosów na fioletowy, bo… tak. Chciał tylko coś sprawdzić. Wiedział ze zdjęć, że był to jeden z ulubionych kolorów mamy.
Wyglądał idiotycznie, uśmiechnął się nawet, tym razem szczerze.
Bycie metamorfomagiem miało tyle samo wad, co zalet. Nie zrozumie tego nikt, kto nie miał okazji być każdym. To prosta zasada: kiedy coś jest wszystkich, jest niczyje; kiedy ktoś jest każdym, jest nikim.
Teddy prze całe wakacje próbował odpowiedzieć sobie na jedno pytanie: kim właściwie jest i czego tak naprawdę potrzebuje. O ile druga część była łatwa do określenia, istota jego egzystencji pozostawała wciąż nieznana.
Przez ostatnie kilka nocy we śnie ukazywała mu się blondwłosa dziewczyna. O tak, znał ją doskonale. Victoire witała go szerokim uśmiechem. Ubrana była w białą sukienkę, na nosie miała swoje proste okulary, włosy rozwiane, przybrane jakimiś barwnymi kwiatami. Stawała się taka piękna, że odbierało mu to możliwość myślenia.
W dalszej części snu dostrzegał siebie i z tego widoku nie był już tak zadowolony. Nie wiedział, kogo właściwie przedstawia. Widział swoją skórę, swoje ciało, półnagie, ale żaden z elementów zdawał się nie pasować do niego. Wyglądał jak wielkie, żywe puzzle, z których każda część dopasowana była ledwie pozornie. Nie miał pojęcia, co je łączy. Nie rozumiał tej jedności, spójności. Sam by tego nie ułożył, nie byłby w stanie.
Nie wątpił w to, że w nocnych marach kryje się jakieś głębokie, życiowe przesłanie. Nie chciał jednak pytać o to babci, a sam się na tym nie znał. Andromeda byłaby w stanie wyczytać tam coś, czego jeszcze nie chciał jej pokazywać. Na przykład swoje uczucia wobec Vicky. Oczywiście, że doskonale zdawał sobie z nich sprawę, że był ich pewien, czuł jednak, że to jeszcze za wcześnie, że na razie powinien być delikatny. Jakby miał do czynienia z pięknym, drogocennym weneckim szkłem.
Zwrócił się więc do innego „eksperta” w dziedzinie sennego przesłania.
Nie od dzisiaj wiadomo, że najlepiej na magii znają się dzieci. Im młodsze, tym lepiej, ale nie oszukujmy się, trzyletni dzieciak prawdy ci nie przepowie. Dlatego najlepiej trzymać przy sobie dwunastoletniego rudzielca.
- Rose? – Teddy denerwował się, przemierzając różowy pokój wzdłuż ściany – Siedzisz w milczeniu już od dobrych dziesięciu minut. Błagam, powiedz coś albo zaraz odeślą mnie do Świętego Munga.
Mała leżała na łóżku i patrzyła w sufit, pod którym tańczyły wyczarowane po kryjomu motyle.
- To jest łatwe – stwierdziła w końcu, podnosząc się na łokciach - Rozszyfrowałam to od razu – pochwaliła się.
Lupin spojrzał na nią spode łba, chowając w kieszenie kurtki dłonie zaciśnięte w pięści.
- Więc nie mogłaś mi powiedzieć dziesięć minut temu, bo…?
- Bo sam musisz się tego dowiedzieć.
Zaniemówił. Posłał jej tak zbolałe spojrzenie, że przez chwilę miała wrażenie, że to ją złamie i w końcu mu powie. Ale mu nie powie, tak sobie postanowiła. Ha.
- Ty chyba zwariowałaś, maleńka – niemal jęknął. Rozpacz zdawała się przemawiać przez każdą komórkę jego ciała.
- Nie patrz tak na mnie – poprosiła Rose, zamykając oczy i chowając się za czerwoną poduszką – Uwierz mi – szepnęła, moszcząc się w swojej małej kryjówce – Tak będzie lepiej.
Naburmuszony oparł się o drewniane biurko i spuścił głowę.
- Którego dzisiaj mamy?
- Hogwart zaczyna się po-pojutrze. To daje ci jeszcze kilka dni.
Westchnął ciężko, powoli pokiwał głową.
- Skąd nagle stałaś się taką ekspertką od związków?
- Odkąd sama zaczęłam kochać.
Nie oczekiwał odpowiedzi w ogóle. Ta zupełnie zbiła go z tropu. Uważnie przyjrzał się małej sylwetce Rose, w której znalazło się nagle tyle dziwnej dorosłości tego przerażającego rodzaju. Jakby nic w życiu miało jej już nie uszczęśliwić. Jakby już przeżyła swoje najpiękniejsze momenty. Dwunastolatka!   
- Chcesz pogadać?
Uśmiechnęła się tylko - lekko, smutno.
- Idź już do niej. Im szybciej zaczniesz nie myśleć, a działać, tym szybciej będziesz szczęśliwy.
Skąd w tobie tyle cierpienia, Rose?


blue, blue eyes


Rozdział XVII


Teddy nawet nie był pewny, które z dzieciaków ciągnęło go do środka, które uczepiło się jego włosów, które zawzięcie szarpało jego nogawkę i które łaskotało go w żebra, nieudolnie próbując zmusić do chichotu. Postanowił przyjąć taktykę głazu, zazwyczaj w takich ekstremalnych wypadkach najskuteczniejszą: pozostał bierny, dając się małym diabłom wyszaleć, sponiewierać i zaciągnąć się do środka. Tam miał już szczęście, bo cała zgraja zadrżała od donośnego krzyku babci Molly:
- Dzieciaki, do mnie!
Brawo, brawo, pani Weasley, niezmiernie doceniamy pani ingerencję.
Prawie spadła ze schodów, gdy go zobaczyła.
- Co ty tutaj robisz, Lupin?
Ładnie wyglądał, musiała to przyznać, chociaż wydawał się być bledszy, niż gdy o nim m… To znaczy – bledszy, niż gdy czasem, nieczęsto, zupełnie przypadkiem go wspominała. Założył znoszone, wygodne buty, czarne spodnie i białą koszulkę z jakimś dziwnym nadrukiem, którego nie rozumiała. Chyba logo któregoś z tych fantazyjnych zespołów, tak przez niego lubianych. Uśmiechał się lekko, zawadiacko, ledwie wyginając usta, ale jego oczy wyglądały na zmęczone.
- Cześć, Weasley – schował dłonie w kieszeniach spodni.
Ładnie wyglądała, gdy spoglądała na niego ze szczytu schodów, marszcząc czoło i nosek, nieznacznie mrużąc błyszczące oczy i rumieniąc się na policzkach. Ubrana była w lekką, zwiewną koszulkę w kolorze szarym, przez co mogła wyglądać trochę blado. Włosy spięła wysoko, żeby nie przeszkadzały jej przy pracy. Kilka niesfornych pasm wysunęło się z mocnego ujęcia, okalając twarz. Miał ochotę ich dotknąć. Kurczę.
Otrząsnął się szybko, odchrząknął i spojrzał na swoje buty, próbując uspokoić bicie serca.
- Nie przywitasz się? – nie od dzisiaj wiadome mu było, że swoje osobiste zmieszanie najłatwiej maskuje się pewnością siebie i udanym, inteligentnym dowcipem – Twoi kuzyni już to zrobili.
Z politowaniem pokręciła głową, schodząc wolno po stopniach.
- To także twoi kuzyni – zauważyła z przekąsem, krzyżując ramiona na piersiach.
- Nie – odpowiedział szybko, podnosząc głowę – To Weasleyowie. Są rudzi.
- Nie wszyscy Weasleyowie są rudzi – prychnęła krótkim śmiechem, stanęła tuż przed nim i zadarła wysoko głowę – Dzień dobry. Co tu robisz?
- Gdybym powiedział, że stęskniłem się za rodziną, zabrzmiałoby to szczerze? – spytał, unosząc zawadiacko jedną brew.
Nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła śmiechem.
- Zupełnie nie – zapewniła go.
- W takim razie powiem, że chciałem cię zobaczyć…
Stało się. Powiedział to głośno. Ziemia na chwilę zatrzymała się, czas przestał istnieć, świat Victoire zadrżał w posadach i przez sekundę myślała, że się przesłyszała. Serce jej zamarło, powietrze ugrzęzło w płucach, kolana zmiękły, a dziecięcy rumieniec wolno wpełzł na policzki.
- To znaczy, ja… - Lupin zaczął się jąkać, uświadamiając sobie gafę – Ja… chciałem powiedzieć, że… - desperacko kręcił głową, szukając natchnienia w domowych ścianach – chciałem zobaczyć jak ty… jak sobie tutaj radzisz – wyrzucił z siebie szybko – Tak – uśmiechnął się niepewnie, pokrzepiony własnym pomysłem, skumulował całą odwagę i spojrzał na nią, udając, że nic się nie stało – co u ciebie?
Szczęśliwie, z niezręcznej sytuacji wyratowała ich babcia, jak zwykle doskonale świadoma czasu i miejsca, gdzie akurat jej potrzebowano:
- Uszy mnie mylą, czy słyszę tego małego czarciego pomiota?
Teddy nie wiedział, dlaczego całej rodzinie kojarzył się z najgorszym, postanowił się tym jednak za bardzo nie przejmować. Póki dbali o niego, kochali i karmili, a wszystko uchodziło mu na sucho, nie było się czym martwić.  
- Dzień dobry, szanowna pani – skłonił się nisko, uśmiechnął szeroko, znów mógł normalnie oddychać i udawać, że wcale nie podkochuje się w pewnej blondynce i ona wcale go nie onieśmiela – czyżbym czuł ciasteczka czekoladowe?
Babcia Molly ubrana była w długą niemal do ziemi czarną spódnicę, z którą ostro kontrastował czerwony, gruby sweter, zadziwiający, jak na aktualnie trwającą porę roku. Ale taka właśnie była – zadziwiająca i zadziwiająco wspaniała.
- Ho, ho – zaśmiała się – to zależy, co cię do nas sprowadza, młodzieńcze?
Lupin złapał babcię pod ramię i ochoczo pociągnął w stronę kuchni, Vicky podążyła za nimi niemrawo.
- Nie można się już zwyczajnie stęsknić? – odholował babcię do piekarnika, a sam zajął miejsce przy stole – Wpadłem na herbatę, dobrze wiesz, jak to lubię.
Vicky nie wiedziała. Nie potrafiła sobie przypomnieć drugiego takiego momentu, gdy Lupin pojawiałby się znienacka ot, tak, dla samej idei pojawienia się – zazwyczaj towarzyszył temu misterny plan, zapotrzebowanie na jakiś konkretny produkt, chęć zwrócenia na siebie uwagi lub po prostu czarna rozpacz i potrzeba miłości. Ale teraz wydawał się być po prostu zadziwiająco szczęśliwy, nie wiadomo dlaczego.
- Jak ci minęły wakacje, Ted?
- Minęły? – zdziwił się chłopak.
Racja, to akurat Victoire potrafiła zrozumieć. Wakacje miały to do siebie, że trwały zdecydowanie za krótko i mijały zdecydowanie za szybko.
- Owocnie – stwierdził po pewnym czasie chłopak, łapiąc po ciemnym ciasteczku w obie dłonie – Może i mało produktywnie, ale nie żałuję ani jednej zmarnowanej sekundy.
- Marnowałeś je samotnie?
Zakrztusił się. A Victoire znowu spąsowiała. Co też ją podkusiło, żeby zadawać mu idiotyczne pytania o sprawy… sercowe? Zwariowała, oszalała, zgłupiała kompletnie. Idiotka zupełna. Po co miała w ogóle mózg, skoro nie potrafiła z niego skorzystać?
- Można tak powiedzieć – stwierdził ciszej i już nie tak pewnie - A tobie? – czyżby dzisiaj był międzynarodowy dzień gadania bzdur?
Babcia Molly i pani Andromeda Tonks znały się bardzo dobrze, bardzo lubiły przebywać w swoim towarzystwie, uwielbiały wymieniać się doświadczeniami kulinarnymi i świeżymi ploteczkami. Doskonale znały się także, jak to babcie, na sprawach swoich wnucząt – ich problemach, kłopotach, wzlotach i upadkach, dlatego też w temacie były znacznie bardziej zorientowane niż same podmioty ich dotychczasowych obserwacji. Pewne rzeczy przychodzą z wiekiem, po prostu.
Staruszka postawiła dwa kubki gorącej cynamonowej herbaty na stole i powoli ulotniła się z kuchni, czując ciężar ciszy, zawieszonej w powietrzu. Kategorycznie zabroniła też dzieciakom wbiegania do środka. Oczywiście jej nie posłuchały…
Teddy siedział sztywno przy stole, w dłoniach wciąż trzymając nadgryzione ciastka i niepewnie spoglądając na drewniany blat, poorany czasem i doświadczeniami całej rodziny. Victoire siedziała po drugiej stronie, trochę po lewej, bardziej przy oknie i spoglądała właśnie na bezkres zieleni drzew, rozciągającej się poza nim. Nie potrafiła skupić myśli, nie mogła zrobić pełnego wdechu. Coś trzymało ją za serce i jednocześnie kurczyło się na żołądku. Coś wytwarzało dziwne impulsy w jej ciele, nie umiała temu zaradzić.
Niepewnie zaczęła sunąć wzrokiem po blacie stołu, aż w końcu zerknęła niepewnie na Lupina i jeszcze raz. Za trzecim razem ich spojrzenia się spotkały. Uśmiechnęli się do siebie blado, niepewnie i zaczęli:
- Bo ja właściwie chciałem…
- Chciałam ci tylko powiedzieć, że…
Umilkli, zaśmiali się krótko, nerwowo.
- Ty pierwsza – zarządził chłopak.
- Nie, proszę, mów – speszyła się dziewczyna.
Pewnie trwałoby to wieki, gdyby małej Rose nie zachciało się czekoladowego ciasteczka. Z impetem wparadowała do kuchni, zatrzymała się przy stole i sięgnęła po słodycz. Nagle zatrzymała się w połowie ruchu i zerknęła na obserwujących ją kuzynów. Obrzuciła bacznym spojrzeniem Lupina, przeniosła wzrok na zaczerwienioną Weasleyównę, a potem uśmiechnęła się szeroko i rzuciła w przestrzeń, przyciągając ciasteczko do serca:
- Możecie sobie wreszcie powiedzieć, że bardzo się lubicie, żebyśmy wszyscy mieli to już z głowy?
I dopiero się zaczęło.





MORE - Świetlik.

Rozdział XVI


Staż u panny Spore zdecydowanie nie był tym, czego się spodziewała. Zamiast pisać i rozwijać się twórczo, pomagać w notatkach i prowadzić szczegółowy dziennik, Victoire przerzucała tomiszcza starych ksiąg z jednego kąta w drugi. Zamiast wyrobić sobie olśniewającą umiejętność zwaną potocznie „lekkim piórem”, wyrobiła sobie nietęgie mięśnie ramion.
Mijały dni, tygodnie, lato się kończyło, a ona uparcie trwała w swoim postanowieniu, że tak łatwo się nie podda, że osiągnie to, co sobie zamierzyła, że nie pozwoli sobą dyrygować i nie da matce ułożyć sobie życia.
Co z tego, że pracowałaby na jakiejś bezpiecznej wysokiej pozycji, którą załatwiono by jej przez szereg niesamowitych rodzinnych znajomości – bo jak się ma taką wielką rodzinę, to zna się prawie wszystkich – skoro byłaby na tej swojej cieplutkiej, urzędowej posadce nieszczęśliwa? Spójrzmy prawdzie w oczy: Victoire Weasley nie była stworzona do pracy przy biurku w Ministerstwie, przeglądając papiery i podliczając wartości. Victoire Weasley chciała żyć, odkrywać, zdobywać, tworzyć i czerpać z każdej sekundy dokładnie tyle, ile się dało.
Uparła się, fakt. Nie przyjmowała do wiadomości innej wersji przyszłości, chciała być szczęśliwa, miała do tego prawo, prawda?
- A może by tak… - wyrwało się jej przy szóstym już z kolei czyszczeniu szacownego zbioru kilkusetkilogramowych encyklopedii.
- Co tam mamroczesz, złotko? – zdecydowanie największą wadą Elebenezozenory była jej wścibskość i chęć wiecznego podsłuchiwania. Życiodajną siłę dawały jej ploteczki, a odkąd panna Phyllida postanowiła wychodzić codziennie na długie spacery, żeby zaczerpnąć inspiracji, jedynym źródłem wiedzy o świecie stała się dla klamki Vicky.
- Nic, nic – zapewniła pospiesznie dziewczyna – To nic ważnego.
- No, ja myślę – prychnęła klamka, udając, że wcale nie podsłuchuje i wcale nie podgląda. Urocza była, kiedy tak zerkała niby to od niechcenia i kręciła nosem z niesmakiem, patrząc na męki dziewczyny. – Za moich czasów to takie obijanie się w pracy było nie do pomyślenia – dorzucała czasem, tylko po to, by dolać oliwy do ognia i patrzeć, jak na policzki niewinnej Victoire wpełzają powoli czerwone rumieńce.
Nieważne jak ciężko było, młoda Weasleyówna była zdeterminowana i słowem nie zająknęła się o swoich cierpieniach przy mamie.
- Mamo – zwykła pisać w co drugim liście – To naprawdę świetna sprawa!
I chociaż ten entuzjazm może nie był do końca szczery, Fleur szczerze w niego wierzyła. Chciała dla swoich dzieci jak najlepiej, chciała być świetną matką, starała się z całego serca. Z Louisem wcale nie miała problemów, nigdy – był tak zadziwiająco grzecznym, dobrym, pracowitym, zupełnie-nie-weasleyowskim synem, że można by go pokazywać w magicznej telewizji jako przykład dziecka idealnego. Z Victoire od pewnego czasu także się dogadywała.
Tylko Dominique wciąż jeszcze stanowiła problem.
- Nie sądzę, moja panno, że gra w Quidditcha kiedykolwiek przyda ci się w dorosłym życiu – mówiła, gdy tylko jej córka rozpoczynała ten temat. Nie powtarzała tego tylko po to, by małej dopiec albo ją zniechęcić, ale chciała jej po prostu uświadomić, jak będzie wyglądać dorosłe życie. Nie ma na nie sposobu innego niż poświęcenie i ciężka praca, a przy tym najlepszym fundamentem jej nauka. Jej młodsza córka, niestety, nie była wystarczająco bystrą i inteligentną dziewczynką, by Fleur mogła jej pozwolić na opuszczanie zajęć ze względu na treningi. Czy była złą matką? We własnym odczuciu nie, skoro w końcu troszczyła się o dobro swej córki.
W odczuciu Dominique – tak, jak najbardziej, najgorsza matka na świecie.
- Wydaje mi się, że dramatyzujesz.
Lupin, jeśli akurat nie udawał, że zalewa go fala wewnętrznego emocjonalnego bólu połączonego z werterowską niemal melancholią i niezgodą wobec doczesnego życia, wcielał się w postać satyryka – filozofa, który swą dogłębną analizą zła świata doczesnego próbował niewinne owieczki pokroju młodszej Weasleyówny na właściwą według się drogę sprowadzić. Tak.
Dziewczyna zatrzymała się w półkroku pomiędzy drzwiami, a łóżkiem, na którym leżał jej kuzyn. Od dobrych kilkunastu minut przemierzała tę samą trasę, marudząc i zaklinając na Merlina wszystko, co akurat wpadło jej do głowy. Łącznie z Quidditchem, Hogwartem i profesor McGonagall.
Otworzyła usta, ale Teddy odezwał się pierwszy:
- Dlaczego właściwie chcesz grać w Quidditcha? Jest tyle innych rzeczy, które mogłabyś robić i które uszczęśliwiłyby i ciebie, i Fleur.
Dominique westchnęła ciężko i wbiła spojrzenie w podłogę.
- Jesteś taki sam jak wszyscy – oskarżyła go, czując, jak opuszczają ją siły.
- Nieprawda, wciąż jestem po twojej stronie, nie pamiętasz? Właściwie, kibicuję wam obu. I tobie, i twojej siostrze – wyjaśnił, gdy spojrzała na niego ze zmarszczonym czołem. Niedbałym gestem odrzucił kosmyki za długich włosów z czoła i przytaknął sobie – Jestem przekonany, że gdyby moi rodzice żyli, chciałbym, aby okazywali mi wsparcie we wszystkim. Na szczęście, dorobiłem się jednego takiego Pottera, który pomimo całej mojej buntowniczo - niedostępnej natury, wciąż we mnie wierzy. I tak, potwierdzam, to naprawdę uskrzydla, ale sęk w tym, że życie polega niekiedy na podejmowaniu wyborów właściwych, a te nie zawsze są równoznaczne z tymi, których chcielibyśmy dokonać.
Weasleyówna patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, by wreszcie po chwili przypomnieć sobie trudną sztukę mowy i skomentować to w taki oto sposób:
- Lupin, sądzę, że powinieneś odwiedzić Vicky u babci Molly. Tutejsze powietrze zdecydowanie ci nie służy.
Jak powiedziała, tak też się stało.

Niestety, motor Syriusza został dawno temu u Harry’ego i pan Potter uważnie pilnował, by tam właśnie ostatecznie pozostał, zmuszając tym samym swojego chrześniaka do korzystania z bardziej ekonomicznych środków transportu, jakimi były Świstokliki. Zielonkawy od nadmiaru obrotów, odrzucając starą okładkę Poradnika Zielarskiego – owy Świstoklik – Ted pojawił się niedaleko zabudowań Molly i Artura Weasleyów. Niestety, nie dane było mu pojawienie się jako gość niespodziewany i zaskoczenie wszystkich, bo gdy tylko znalazł się wystarczająco blisko, napadły na niego dwa rude stworzenia. I nie, to nie były wiewiórki.





Rozdział XV


Victoire po porozumieniu z matką oraz po długim i wyczerpującym wyjaśnieniu listownym dla panny Phyllidy Spore, zamieszkała chwilowo u Molly i Artura, gdyż stamtąd było bliżej - po prostu. Fleur nie narzekała, bo przysięgła nie wtrącać się w sprawy córki, chyba że ta sama o to poprosi; babcia Molly nie narzekała, bo wnuczkę kochała; Vicky nie narzekała, bo była zbyt szczęśliwa, by dostrzegać jakiekolwiek życiowe niedogodności.
Właściwie, jedyną osobą, która narzekała, był Teddy, bo nagle znalazł się zbyt daleko od swojej… hmm… od Victoire. Ale o tym wiedziała tylko Andromeda Tonks, bo ona z natury wiedziała wszystko. Już tak po prostu miała. Nic jej nigdy nie umknęło.
Była to i zaleta jej, i wada. Szczególnie irytowała właśnie Teda.
- Coś taki niewyraźny, kochany? – pytała go babcia, a on burczał niewyraźnie odpowiedź, gdyż ewidentnie nie miał ochoty rozmawiać. A pani Tonks bardzo rozmawiać z nim chciała, chociaż wiedziała, że go to irytuje – nie odmawiała sobie na starość tej wspaniałej zabawy jaką jest doprowadzanie innych do szału.
- A może jednak?
- Nie.
- Wiesz, ostatnio rozmawiałam z Molly Weasley o… - zaczepiała go.
- Nie interesuje mnie to, babciu – odpowiadał jej opryskliwie Teddy, chociaż w rzeczywistości interesowało go to bardzo. Nie mógł jednak bezkarnie pojawić się nagle w domu Wesleyów, nie wzbudzając przy tym podejrzeń, a takowych nie chciał przynajmniej do czasu, gdy sam nie upora się ze swoją głową i jej myślami oraz z sercem i jego uczuciami. Dziwne.
Wiecie, taki stan to chyba najgorsze, co może spotkać nastolatka. Czujesz się raz dobrze, raz źle, raz w ogóle nie czujesz nic, a w pewnym momencie fala uczuć wpada na ciebie tak gwałtownie, że nie masz siły się po niej podnieść. To właśnie w tej chwili działo się we wnętrzu chłopaka.
Za to Victoire - gdzieś tam, kilka mil dalej - czuła tylko przerażenie.
Stała właśnie przed wielkimi drzwiami z ogromną kołatką, w której wyryte było nazwisko SPORE. Nie widziała nic innego – tylko te drzwi, a dookoła pola i łąki. Sama nie wiedziała, jakim cudem się tutaj znalazła.
Prawdopodobnie byłoby to bardzo dziwne, gdybyśmy nie przebywali teraz w świecie czarodziejów. Pamiętajcie więc, jeśli znajdziecie kiedyś drzwi z kołatką, stojące na środku względnej nicości, nigdy w życiu owej kołatki nie używajcie, bo jeszcze skłonna ona was zwyzywać, tak jak to stało się teraz:
- Co ty mi tu, dziewucho, wyczyniasz?! – bardzo kobiecym głosem odezwała się głowa smoka z kamienia.
Victoire zlękła się, odskoczyła do tyłu i spuściła nagle głowę, zawstydzona.
- Ja… ja… - próbowała wyjąkać, ale kołatka była i gadatliwa, i wredna, więc jej na to nie pozwoliła:
- Co ty sobie wyobrażasz, smarkulo?! Że możesz tak podchodzić do drzwi i pukać, walić, uderzać, bić mnie?! Taka młoda, a taka niedelikatna… Ha, niegrzeczna! Cóż to za społeczeństwo, na Merlina! Gdzie się podziało dobre wychowanie?! Za moich czasów taka postawa młodzieży byłaby nie do pomyślenia…
- Przepraszam, bo ja… - Vicky spróbowała jeszcze raz.
Ale tym razem to nie kołatka przerwała jej wywód, a drzwi otwierane z wielkim impetem. Stanęła w nich niziutka i chudziutka staruszka w powłóczystej, jedwabnej szacie, potocznie zwanej po prostu szlafrokiem. Była tak niska, że sięgała Victoire tylko do pasa. Na nosie nosiła za to okulary, które szkła miały chyba dwukrotnie większe niż cała właścicielka. Poprawiła je teraz, bo zsuwały się z nosa, rozejrzała się dookoła i westchnęła.
- Gdzieżeś? – zapytała.
Minęło kilka bardzo długich sekund, nim Weasleyówna zorientowała się, że to o nią chodzi.
- T-tutaj – wydukała, machając dłonią z góry do małej kobiety.
Nosicielka szlafroka jęknęła głośno, złapała za swoje ogromne okulary i uniosła bardzo powoli głowę, mierząc dziewczynę czujnym spojrzeniem.
- Chudaś – zawyrokowała, wreszcie natrafiając na twarz – I niewyraźnaś. Nie dobrze. Może na coś uczulonaś?
Vicky zawstydziła się i odsunęła maleńki krok w tył. Spuściła głowę, a dłońmi niepewnie zaczęła wyrywać nitki wystające ze szwów koszulki. Przez głowę przemknęło jej, że dużo lepiej czułaby się teraz w domu, gdzie wszyscy ją znali i kochali, a nie tutaj, na środku jakiejś łąki czy polany, czujnie obserwowana i w dodatku krytykowana przez przedmioty zarówno martwe jak i żywe. W domu mogłaby teraz malować albo pisać i udawać, że jest kimś naprawdę wyjątkowym, kto ma przed sobą wspaniałą przyszłość, a wart jest miliarda diamentów. Mogła zostać księżniczką, kiedy tylko chciała. Mogła kochać i być kochaną. Mogła marzyć i śnić, a wszystko to bez jakiejkolwiek potrzeby tłumaczenia się przed kimkolwiek.
- Głuchaś?
- Co? – otrząsnęła się i zamrugała kilkakrotnie – N-nie, ja przepraszam, ale…
- Weasleyówna, co? – niewielka staruszka uśmiechnęła się, prezentując kompletny brak zębów – Ach, znam ja dobrze twoją rodzinę – pokiwała głową – Nu, ale dość tego. Nie będziesz stała mi tutaj na dworze, bo chłodno…
Ciekawe… Victoire miała wrażenie, że jest ze trzydzieści stopni ciepła…
- … Właźże! – ponagliła ją kobieta – Pędzikiem, pędzikiem!
Dziewczyna nie miała już możliwości, żeby się wycofać. Tak, wciąż była przerażona, ale przecież… och, czekała na to tak długo! Nie mogła się teraz poddać, tylko dlatego, że przeraziła się jakiejś tam kołatki i specyficznej właścicielki. Hej, przecież jest z Weasleyów – tam każdy jest wyjątkowy na swój sposób. Nie powinna się bać takiej w gruncie rzeczy nieszkodliwej kobieciny.
- No, Anuszka, siadaj sobie tam przy stole i już mi tutaj mów, co tam u ciebie słychać i jak się mateczka twoja miewa  - zarządziła pani Spore.
- N-na imię mi Victoire.
Pomieszczenie było ogromne, ale jego wielkość gubiła się wśród staroci, jakimi było zastawione. Począwszy od kilku map i dywanów zwiniętych pod ścianą, przez regały, z których dosłownie spadały książki, dalej stały pudła, niby szczelnie pozamykane, ale wszystkie wyglądały, jakby zaraz miały pęknąć. Część pokoju zajmowała prowizoryczna kuchnia, składająca się z kociołka stojącego na wolnym ogniu, kilku kuchennych szafek, z których każda zawieszona była krzywo i ogromnej ilości suszonych ziół, uczepionych sufitu. Vicky, siadając na jedynym krześle, którego nie zajmowały książki, zastanawiała się czy pani Spore za każdym razem zdejmuje je za pomocą czarów, skoro wiszą tak wysoko.
- Bardzo ładne imię – przytaknęła kobiecina – Napijesz się, Anuszka, fiołkowej herbaty?
Skąd jej się wzięła ta Anuszka…?
- Tak, bardzo chętnie.
- Dobrze, dobrze, widać, że się starasz. Musisz wybaczyć Elebenezozenorze, że tak niegrzecznie cię powitała, ale Elebenezozenora już tak ma, że do obcych to raczej niechętnie. A i dobrze, w końcu czy wiesz, kogo możesz spotkać?
- Ebene… Eleene.. Zoze.. Orze…? – próbowała powtórzyć dziewczyna.
- Elebenezozenorze – wybawiła ją z opresji staruszka – No, kołatce - wyjaśniła jej grzecznie – Dobra z niej towarzyszka, jestem pewna, że z czasem się zaprzyjaźnicie. Ale teraz zabierajmy się do prawdziwej pracy. Co tam u twojej babuni, Anuszko?



-----
nooo, pół roku mnie tutaj nie było. aż się czuję tak... nieswojo. dlatego właśnie rozdział taki marny. ale spokojnie, powoli się wdrożę i będzie się działo : D
wybaczcie mi tą nieobecnośc, sama nie wiem, z czego wynikała. samo jakoś tak wyszło...
jeśli dodacie się do obserwowanych na blogu http://swietlikowawioska.blogspot.com/ będziecie informowani o nowych rozdziałach. a będą. skoro już tutaj jestem, szybko was nie opuszczę.
do zobaczenia, 
Świetlik.