Rozdział XVII


Teddy nawet nie był pewny, które z dzieciaków ciągnęło go do środka, które uczepiło się jego włosów, które zawzięcie szarpało jego nogawkę i które łaskotało go w żebra, nieudolnie próbując zmusić do chichotu. Postanowił przyjąć taktykę głazu, zazwyczaj w takich ekstremalnych wypadkach najskuteczniejszą: pozostał bierny, dając się małym diabłom wyszaleć, sponiewierać i zaciągnąć się do środka. Tam miał już szczęście, bo cała zgraja zadrżała od donośnego krzyku babci Molly:
- Dzieciaki, do mnie!
Brawo, brawo, pani Weasley, niezmiernie doceniamy pani ingerencję.
Prawie spadła ze schodów, gdy go zobaczyła.
- Co ty tutaj robisz, Lupin?
Ładnie wyglądał, musiała to przyznać, chociaż wydawał się być bledszy, niż gdy o nim m… To znaczy – bledszy, niż gdy czasem, nieczęsto, zupełnie przypadkiem go wspominała. Założył znoszone, wygodne buty, czarne spodnie i białą koszulkę z jakimś dziwnym nadrukiem, którego nie rozumiała. Chyba logo któregoś z tych fantazyjnych zespołów, tak przez niego lubianych. Uśmiechał się lekko, zawadiacko, ledwie wyginając usta, ale jego oczy wyglądały na zmęczone.
- Cześć, Weasley – schował dłonie w kieszeniach spodni.
Ładnie wyglądała, gdy spoglądała na niego ze szczytu schodów, marszcząc czoło i nosek, nieznacznie mrużąc błyszczące oczy i rumieniąc się na policzkach. Ubrana była w lekką, zwiewną koszulkę w kolorze szarym, przez co mogła wyglądać trochę blado. Włosy spięła wysoko, żeby nie przeszkadzały jej przy pracy. Kilka niesfornych pasm wysunęło się z mocnego ujęcia, okalając twarz. Miał ochotę ich dotknąć. Kurczę.
Otrząsnął się szybko, odchrząknął i spojrzał na swoje buty, próbując uspokoić bicie serca.
- Nie przywitasz się? – nie od dzisiaj wiadome mu było, że swoje osobiste zmieszanie najłatwiej maskuje się pewnością siebie i udanym, inteligentnym dowcipem – Twoi kuzyni już to zrobili.
Z politowaniem pokręciła głową, schodząc wolno po stopniach.
- To także twoi kuzyni – zauważyła z przekąsem, krzyżując ramiona na piersiach.
- Nie – odpowiedział szybko, podnosząc głowę – To Weasleyowie. Są rudzi.
- Nie wszyscy Weasleyowie są rudzi – prychnęła krótkim śmiechem, stanęła tuż przed nim i zadarła wysoko głowę – Dzień dobry. Co tu robisz?
- Gdybym powiedział, że stęskniłem się za rodziną, zabrzmiałoby to szczerze? – spytał, unosząc zawadiacko jedną brew.
Nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła śmiechem.
- Zupełnie nie – zapewniła go.
- W takim razie powiem, że chciałem cię zobaczyć…
Stało się. Powiedział to głośno. Ziemia na chwilę zatrzymała się, czas przestał istnieć, świat Victoire zadrżał w posadach i przez sekundę myślała, że się przesłyszała. Serce jej zamarło, powietrze ugrzęzło w płucach, kolana zmiękły, a dziecięcy rumieniec wolno wpełzł na policzki.
- To znaczy, ja… - Lupin zaczął się jąkać, uświadamiając sobie gafę – Ja… chciałem powiedzieć, że… - desperacko kręcił głową, szukając natchnienia w domowych ścianach – chciałem zobaczyć jak ty… jak sobie tutaj radzisz – wyrzucił z siebie szybko – Tak – uśmiechnął się niepewnie, pokrzepiony własnym pomysłem, skumulował całą odwagę i spojrzał na nią, udając, że nic się nie stało – co u ciebie?
Szczęśliwie, z niezręcznej sytuacji wyratowała ich babcia, jak zwykle doskonale świadoma czasu i miejsca, gdzie akurat jej potrzebowano:
- Uszy mnie mylą, czy słyszę tego małego czarciego pomiota?
Teddy nie wiedział, dlaczego całej rodzinie kojarzył się z najgorszym, postanowił się tym jednak za bardzo nie przejmować. Póki dbali o niego, kochali i karmili, a wszystko uchodziło mu na sucho, nie było się czym martwić.  
- Dzień dobry, szanowna pani – skłonił się nisko, uśmiechnął szeroko, znów mógł normalnie oddychać i udawać, że wcale nie podkochuje się w pewnej blondynce i ona wcale go nie onieśmiela – czyżbym czuł ciasteczka czekoladowe?
Babcia Molly ubrana była w długą niemal do ziemi czarną spódnicę, z którą ostro kontrastował czerwony, gruby sweter, zadziwiający, jak na aktualnie trwającą porę roku. Ale taka właśnie była – zadziwiająca i zadziwiająco wspaniała.
- Ho, ho – zaśmiała się – to zależy, co cię do nas sprowadza, młodzieńcze?
Lupin złapał babcię pod ramię i ochoczo pociągnął w stronę kuchni, Vicky podążyła za nimi niemrawo.
- Nie można się już zwyczajnie stęsknić? – odholował babcię do piekarnika, a sam zajął miejsce przy stole – Wpadłem na herbatę, dobrze wiesz, jak to lubię.
Vicky nie wiedziała. Nie potrafiła sobie przypomnieć drugiego takiego momentu, gdy Lupin pojawiałby się znienacka ot, tak, dla samej idei pojawienia się – zazwyczaj towarzyszył temu misterny plan, zapotrzebowanie na jakiś konkretny produkt, chęć zwrócenia na siebie uwagi lub po prostu czarna rozpacz i potrzeba miłości. Ale teraz wydawał się być po prostu zadziwiająco szczęśliwy, nie wiadomo dlaczego.
- Jak ci minęły wakacje, Ted?
- Minęły? – zdziwił się chłopak.
Racja, to akurat Victoire potrafiła zrozumieć. Wakacje miały to do siebie, że trwały zdecydowanie za krótko i mijały zdecydowanie za szybko.
- Owocnie – stwierdził po pewnym czasie chłopak, łapiąc po ciemnym ciasteczku w obie dłonie – Może i mało produktywnie, ale nie żałuję ani jednej zmarnowanej sekundy.
- Marnowałeś je samotnie?
Zakrztusił się. A Victoire znowu spąsowiała. Co też ją podkusiło, żeby zadawać mu idiotyczne pytania o sprawy… sercowe? Zwariowała, oszalała, zgłupiała kompletnie. Idiotka zupełna. Po co miała w ogóle mózg, skoro nie potrafiła z niego skorzystać?
- Można tak powiedzieć – stwierdził ciszej i już nie tak pewnie - A tobie? – czyżby dzisiaj był międzynarodowy dzień gadania bzdur?
Babcia Molly i pani Andromeda Tonks znały się bardzo dobrze, bardzo lubiły przebywać w swoim towarzystwie, uwielbiały wymieniać się doświadczeniami kulinarnymi i świeżymi ploteczkami. Doskonale znały się także, jak to babcie, na sprawach swoich wnucząt – ich problemach, kłopotach, wzlotach i upadkach, dlatego też w temacie były znacznie bardziej zorientowane niż same podmioty ich dotychczasowych obserwacji. Pewne rzeczy przychodzą z wiekiem, po prostu.
Staruszka postawiła dwa kubki gorącej cynamonowej herbaty na stole i powoli ulotniła się z kuchni, czując ciężar ciszy, zawieszonej w powietrzu. Kategorycznie zabroniła też dzieciakom wbiegania do środka. Oczywiście jej nie posłuchały…
Teddy siedział sztywno przy stole, w dłoniach wciąż trzymając nadgryzione ciastka i niepewnie spoglądając na drewniany blat, poorany czasem i doświadczeniami całej rodziny. Victoire siedziała po drugiej stronie, trochę po lewej, bardziej przy oknie i spoglądała właśnie na bezkres zieleni drzew, rozciągającej się poza nim. Nie potrafiła skupić myśli, nie mogła zrobić pełnego wdechu. Coś trzymało ją za serce i jednocześnie kurczyło się na żołądku. Coś wytwarzało dziwne impulsy w jej ciele, nie umiała temu zaradzić.
Niepewnie zaczęła sunąć wzrokiem po blacie stołu, aż w końcu zerknęła niepewnie na Lupina i jeszcze raz. Za trzecim razem ich spojrzenia się spotkały. Uśmiechnęli się do siebie blado, niepewnie i zaczęli:
- Bo ja właściwie chciałem…
- Chciałam ci tylko powiedzieć, że…
Umilkli, zaśmiali się krótko, nerwowo.
- Ty pierwsza – zarządził chłopak.
- Nie, proszę, mów – speszyła się dziewczyna.
Pewnie trwałoby to wieki, gdyby małej Rose nie zachciało się czekoladowego ciasteczka. Z impetem wparadowała do kuchni, zatrzymała się przy stole i sięgnęła po słodycz. Nagle zatrzymała się w połowie ruchu i zerknęła na obserwujących ją kuzynów. Obrzuciła bacznym spojrzeniem Lupina, przeniosła wzrok na zaczerwienioną Weasleyównę, a potem uśmiechnęła się szeroko i rzuciła w przestrzeń, przyciągając ciasteczko do serca:
- Możecie sobie wreszcie powiedzieć, że bardzo się lubicie, żebyśmy wszyscy mieli to już z głowy?
I dopiero się zaczęło.





MORE - Świetlik.

5 komentarzy :

  1. Twoja Fanka Numer 1 melduje się na posterunku!
    *uśmiechnięta od ucha do ucha, nuci coś w stylu "Ted i Victoire i Rose. Ted i Victoire i Rose"*
    Nareszcie!
    Rozdział jest przecudowny!
    Cieszę się, że nie tylko mnie ostatnio wyrywa się coś niechcący :) (kocham Teda (i Victoire (ale bardziej Teda (chociaż Victoire też (a Ted... (trudno jest mi się zdecydować kogo bardziej kocham!))))))
    Nie mówiłam (a właściwie pisałam) jeszcze, że kocham Rose, dlatego teraz powtórzę to kilka razy:
    KochamRose! KochamRose! KochamRose! KochamRose! KochamRose!
    Ten tego... No!
    W miejsce poniższych kropek możesz wstawić wszystkie pochwały jakie chcesz usłyszeć, a je ze wszystkimi zgodzę się w 100 procentach (będzie ich dużo, bo kropek jest całkiem sporo :D):
    ............................................................................................................................................................................................................... !!!!!
    Cieszę się, że mój poprzedni komentarz sprawił Ci przyjemność :)
    Pozdrawiam,
    (psycho)fanka mimoza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wzrusza mnie ilośc nawiasów w czwartym zdaniu. niestety, nie będę wymieniac pochwał, byłoby tego zbyt wiele : D
      całuję gorąco, Ś.

      Usuń
  2. Jaka słodka ta Rose! Może ona w końcu przemówi mu do rozumu by jej powiedział, że mu się podoba. Victoria i Ted pasują do siebie idealnie!
    Jeszcze babcia Molly wkracza do akcji! :D
    Bardzo fajny rozdział!
    Pozdrawiam!
    Amy ;)

    Zapraszam również do siebie :)
    http://melodie-serc.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Uhojndl3ron3uqr/rcojasoedhh3r cicuv1!
    Co ty mnie robisz?! I że niby ja, Nadwrażliwa (to wcale nie jest taki straszny nick, jak mówi Szynszyl), nie przeczytałam wcześniej tego rozdziału? O.o
    OOOOOOOOOOOO!
    Tak bardzo kocham Rose, tak bardzo kocham Lupina! *.*
    Ugh!

    "(...)się z mocnego ujęcia(...)" -> upięcia?

    OdpowiedzUsuń
  4. nie chce mi się szukac tego błędu, ale tak, pewnie upięcia . <3

    OdpowiedzUsuń