Rozdział XV


Victoire po porozumieniu z matką oraz po długim i wyczerpującym wyjaśnieniu listownym dla panny Phyllidy Spore, zamieszkała chwilowo u Molly i Artura, gdyż stamtąd było bliżej - po prostu. Fleur nie narzekała, bo przysięgła nie wtrącać się w sprawy córki, chyba że ta sama o to poprosi; babcia Molly nie narzekała, bo wnuczkę kochała; Vicky nie narzekała, bo była zbyt szczęśliwa, by dostrzegać jakiekolwiek życiowe niedogodności.
Właściwie, jedyną osobą, która narzekała, był Teddy, bo nagle znalazł się zbyt daleko od swojej… hmm… od Victoire. Ale o tym wiedziała tylko Andromeda Tonks, bo ona z natury wiedziała wszystko. Już tak po prostu miała. Nic jej nigdy nie umknęło.
Była to i zaleta jej, i wada. Szczególnie irytowała właśnie Teda.
- Coś taki niewyraźny, kochany? – pytała go babcia, a on burczał niewyraźnie odpowiedź, gdyż ewidentnie nie miał ochoty rozmawiać. A pani Tonks bardzo rozmawiać z nim chciała, chociaż wiedziała, że go to irytuje – nie odmawiała sobie na starość tej wspaniałej zabawy jaką jest doprowadzanie innych do szału.
- A może jednak?
- Nie.
- Wiesz, ostatnio rozmawiałam z Molly Weasley o… - zaczepiała go.
- Nie interesuje mnie to, babciu – odpowiadał jej opryskliwie Teddy, chociaż w rzeczywistości interesowało go to bardzo. Nie mógł jednak bezkarnie pojawić się nagle w domu Wesleyów, nie wzbudzając przy tym podejrzeń, a takowych nie chciał przynajmniej do czasu, gdy sam nie upora się ze swoją głową i jej myślami oraz z sercem i jego uczuciami. Dziwne.
Wiecie, taki stan to chyba najgorsze, co może spotkać nastolatka. Czujesz się raz dobrze, raz źle, raz w ogóle nie czujesz nic, a w pewnym momencie fala uczuć wpada na ciebie tak gwałtownie, że nie masz siły się po niej podnieść. To właśnie w tej chwili działo się we wnętrzu chłopaka.
Za to Victoire - gdzieś tam, kilka mil dalej - czuła tylko przerażenie.
Stała właśnie przed wielkimi drzwiami z ogromną kołatką, w której wyryte było nazwisko SPORE. Nie widziała nic innego – tylko te drzwi, a dookoła pola i łąki. Sama nie wiedziała, jakim cudem się tutaj znalazła.
Prawdopodobnie byłoby to bardzo dziwne, gdybyśmy nie przebywali teraz w świecie czarodziejów. Pamiętajcie więc, jeśli znajdziecie kiedyś drzwi z kołatką, stojące na środku względnej nicości, nigdy w życiu owej kołatki nie używajcie, bo jeszcze skłonna ona was zwyzywać, tak jak to stało się teraz:
- Co ty mi tu, dziewucho, wyczyniasz?! – bardzo kobiecym głosem odezwała się głowa smoka z kamienia.
Victoire zlękła się, odskoczyła do tyłu i spuściła nagle głowę, zawstydzona.
- Ja… ja… - próbowała wyjąkać, ale kołatka była i gadatliwa, i wredna, więc jej na to nie pozwoliła:
- Co ty sobie wyobrażasz, smarkulo?! Że możesz tak podchodzić do drzwi i pukać, walić, uderzać, bić mnie?! Taka młoda, a taka niedelikatna… Ha, niegrzeczna! Cóż to za społeczeństwo, na Merlina! Gdzie się podziało dobre wychowanie?! Za moich czasów taka postawa młodzieży byłaby nie do pomyślenia…
- Przepraszam, bo ja… - Vicky spróbowała jeszcze raz.
Ale tym razem to nie kołatka przerwała jej wywód, a drzwi otwierane z wielkim impetem. Stanęła w nich niziutka i chudziutka staruszka w powłóczystej, jedwabnej szacie, potocznie zwanej po prostu szlafrokiem. Była tak niska, że sięgała Victoire tylko do pasa. Na nosie nosiła za to okulary, które szkła miały chyba dwukrotnie większe niż cała właścicielka. Poprawiła je teraz, bo zsuwały się z nosa, rozejrzała się dookoła i westchnęła.
- Gdzieżeś? – zapytała.
Minęło kilka bardzo długich sekund, nim Weasleyówna zorientowała się, że to o nią chodzi.
- T-tutaj – wydukała, machając dłonią z góry do małej kobiety.
Nosicielka szlafroka jęknęła głośno, złapała za swoje ogromne okulary i uniosła bardzo powoli głowę, mierząc dziewczynę czujnym spojrzeniem.
- Chudaś – zawyrokowała, wreszcie natrafiając na twarz – I niewyraźnaś. Nie dobrze. Może na coś uczulonaś?
Vicky zawstydziła się i odsunęła maleńki krok w tył. Spuściła głowę, a dłońmi niepewnie zaczęła wyrywać nitki wystające ze szwów koszulki. Przez głowę przemknęło jej, że dużo lepiej czułaby się teraz w domu, gdzie wszyscy ją znali i kochali, a nie tutaj, na środku jakiejś łąki czy polany, czujnie obserwowana i w dodatku krytykowana przez przedmioty zarówno martwe jak i żywe. W domu mogłaby teraz malować albo pisać i udawać, że jest kimś naprawdę wyjątkowym, kto ma przed sobą wspaniałą przyszłość, a wart jest miliarda diamentów. Mogła zostać księżniczką, kiedy tylko chciała. Mogła kochać i być kochaną. Mogła marzyć i śnić, a wszystko to bez jakiejkolwiek potrzeby tłumaczenia się przed kimkolwiek.
- Głuchaś?
- Co? – otrząsnęła się i zamrugała kilkakrotnie – N-nie, ja przepraszam, ale…
- Weasleyówna, co? – niewielka staruszka uśmiechnęła się, prezentując kompletny brak zębów – Ach, znam ja dobrze twoją rodzinę – pokiwała głową – Nu, ale dość tego. Nie będziesz stała mi tutaj na dworze, bo chłodno…
Ciekawe… Victoire miała wrażenie, że jest ze trzydzieści stopni ciepła…
- … Właźże! – ponagliła ją kobieta – Pędzikiem, pędzikiem!
Dziewczyna nie miała już możliwości, żeby się wycofać. Tak, wciąż była przerażona, ale przecież… och, czekała na to tak długo! Nie mogła się teraz poddać, tylko dlatego, że przeraziła się jakiejś tam kołatki i specyficznej właścicielki. Hej, przecież jest z Weasleyów – tam każdy jest wyjątkowy na swój sposób. Nie powinna się bać takiej w gruncie rzeczy nieszkodliwej kobieciny.
- No, Anuszka, siadaj sobie tam przy stole i już mi tutaj mów, co tam u ciebie słychać i jak się mateczka twoja miewa  - zarządziła pani Spore.
- N-na imię mi Victoire.
Pomieszczenie było ogromne, ale jego wielkość gubiła się wśród staroci, jakimi było zastawione. Począwszy od kilku map i dywanów zwiniętych pod ścianą, przez regały, z których dosłownie spadały książki, dalej stały pudła, niby szczelnie pozamykane, ale wszystkie wyglądały, jakby zaraz miały pęknąć. Część pokoju zajmowała prowizoryczna kuchnia, składająca się z kociołka stojącego na wolnym ogniu, kilku kuchennych szafek, z których każda zawieszona była krzywo i ogromnej ilości suszonych ziół, uczepionych sufitu. Vicky, siadając na jedynym krześle, którego nie zajmowały książki, zastanawiała się czy pani Spore za każdym razem zdejmuje je za pomocą czarów, skoro wiszą tak wysoko.
- Bardzo ładne imię – przytaknęła kobiecina – Napijesz się, Anuszka, fiołkowej herbaty?
Skąd jej się wzięła ta Anuszka…?
- Tak, bardzo chętnie.
- Dobrze, dobrze, widać, że się starasz. Musisz wybaczyć Elebenezozenorze, że tak niegrzecznie cię powitała, ale Elebenezozenora już tak ma, że do obcych to raczej niechętnie. A i dobrze, w końcu czy wiesz, kogo możesz spotkać?
- Ebene… Eleene.. Zoze.. Orze…? – próbowała powtórzyć dziewczyna.
- Elebenezozenorze – wybawiła ją z opresji staruszka – No, kołatce - wyjaśniła jej grzecznie – Dobra z niej towarzyszka, jestem pewna, że z czasem się zaprzyjaźnicie. Ale teraz zabierajmy się do prawdziwej pracy. Co tam u twojej babuni, Anuszko?



-----
nooo, pół roku mnie tutaj nie było. aż się czuję tak... nieswojo. dlatego właśnie rozdział taki marny. ale spokojnie, powoli się wdrożę i będzie się działo : D
wybaczcie mi tą nieobecnośc, sama nie wiem, z czego wynikała. samo jakoś tak wyszło...
jeśli dodacie się do obserwowanych na blogu http://swietlikowawioska.blogspot.com/ będziecie informowani o nowych rozdziałach. a będą. skoro już tutaj jestem, szybko was nie opuszczę.
do zobaczenia, 
Świetlik.