Rozdział IV

po mało interesującym i okropnym rozdziale 3 wplatam wam oto taką perełkę, w której:
1. tak, idziemy na imprezę
2.tak, pojawia się Teddy. :)

Czytam - komentuję, bo inaczej autorka się stresuje xD

enjoy!

Plan był może lekko niedopracowany, ale nie mógł się nie udać – tak postanowiła Victoire.
Następnego dnia odgrywała lekkie symptomy osoby rozpoczynającej chorobę – była nieobecna, wyglądała na osłabioną, chodziła wolniej, zamykała oczy na długi czas i udawała, że boli ją głowa, podgrzewała sobie czoło zaklęciami, gdy Fleur chciała sprawdzić czy nie jest aby rozpalona…
Vicky była bardzo dobrą aktorką.
Kolejny dzień był dniem wielkiej próby.
Victoire nie zeszła na śniadanie.
- Jak się czujesz, kochanie? – weszła do pokoju Fleur, niosąc posiłek na srebrnej tacy.
- Boli mnie wszystko.
- Odpocznij. Przyniosę ci zaraz syrop, który stosowała twoja babcia…
Vicky znała ten syrop bardzo dobrze – pomagał na wszystko, a przy tym pachniał jak stare skarpetki i zgniłe rzodkiewki. Mama zawsze wymuszała połknięcie naprawdę wielkiej łyżki.
- Nie wiem czy to dobry pomysł – zauważyła cicho dziewczyna – Zostało go już naprawdę niewiele, a nie wiadomo, kiedy znowu odwiedzimy babcię – teatralnym gestem przytknęła sobie dłoń do czoła – Może po prostu poleżę sobie w łóżku przez… - kaszlnęła – chwilę?
- Jesteś pewna? To może być coś poważnego…
- Nic mi nie jest, mamo – zaprotestowała szybko dziewczyna - Potrzebuję tylko trochę odpoczynku. Ostatnio źle sypiam – częściowo była to prawda. Ostatnio nocy dziewczyny upływały na głębokich przemyśleniach, a nie spokojnych snach.
Fleur stłumiła uśmiech. Już ona wiedziała, kto nie dawał spać jej córce…
- Chciałabyś mi o czymś powiedzieć, Victoire?
„O Merlinie”, pomyślała przerażona dziewczyna, „czyżby się czegoś domyślała?” Jednak jej twarz pozostała idealnie nieporuszona.
- O co ci chodzi?
Fleur niedbale wzruszyła ramionami.
- Pamiętaj, że o wszystkim możesz ze mną porozmawiać – dodała i wyszła, zostawiając zdezorientowaną córkę ze  swoimi myślami.
„O co jej może chodzić? O czym mam z nią rozmawiać? Nie, przecież nie może się domyślać… Och, czyżby coś mnie zdradziło? Może wymamrotałam przez sen choćby słówko o Phyllidzie Spore… Nie, wtedy by jakoś zareagowała, gwałtownie. Och, sama już nie wiem.”
Weasleyowie wybierali się w odwiedziny do babci Molly. Fleur wpadła na górę, żeby poinformować o tym córkę i wcale nie narzekała, gdy ta poprosiła cichutku o pozwolenie na zostanie w domu.
- Nie czuję się za dobrze. Boli mnie głowa – marudziła Victoire – Przeproś ode mnie dziadków. Powiedz, mamo, że ich odwiedzę, jak tylko poczuję się lepiej. Proszę – odkaszlnęła kilkakrotnie – Nie mam na nic siły.
- Dobrze.
Tak to wyglądało. Podejrzanie, jak dla Victoire, ale postanowiła nie wnikać. Im dłużej się nad czymś zastanawiasz – tym nieprzyjemniejsze wnioski z tego wysnuwasz.
Godzinę przed wielką ucieczką Vicky, rodzina Weasleyów – z hukiem – opuściła dom. Odbyło się to za pomocą kominka i proszku fiuu – ulubionym sposobie przemieszczania się pani Weasley, co wszystkim wydawało się dziwne, bo podróżowanie przez Sieć Fiuu właściwie nie jest zbyt przyjemne…
Victoire odczekała chwilę. Pełną ciszy i napięcia.
Potem wyskoczyła z łóżka i odtańczyła dziki taniec na cześć swojego genialnego umysłu i godnego podziwu warsztatu aktorstwa.
Postanowiła nie bawić się w rytuały i w celu przygotowania się na imprezę, użyła różdżki. To niesamowite ile zaklęć można się nauczyć, jeśli tylko mają one rzeczywiście praktyczne zastosowanie.
Po pięciu minutach w ogóle nie przypominała siebie. To samo powiedziała Sasha, gdy już spotkały się w wyznaczonym miejscu.
- O, Merlinie! – przyjaciółka otworzyła szeroko oczy z wrażenia – Weasley, czy to ty?
Victoire miała na sobie raczej mniej niż więcej.
Czarna sukienka przylegała do jej szczupłego ciała i podkreślała długie nogi, wyzywająco odkrywała plecy, na które opadały długie, jasne włosy skręcone w delikatne, perfekcyjne sprężyny. Na stopach miała czarne sandałki na koturnach, paznokcie pomalowała na czerwono. Oczy zostały podkreślone mocną, czarną kredką, sprawiając, że wydawały się bezdenne, tajemnicze i niezwykłe. Usta kusiły gładką, miękką linią i błyszczącym, zalotnym błyskiem. Róż na policzkach dodawał jej uroku.
Wyglądała nieprzyzwoicie, tajemniczo, niecodziennie i miała zamiar to dzisiaj wykorzystać. Niegrzeczna dziewczynka, która rządzi światem przynajmniej ten jeden raz w życiu. Ona ma władze, nie reszta. Ona ustala warunki, nie ktoś inny. Ona śmieje się ostatnia.
- I jak? – zapytała nieśmiało, prezentując się przed Sashą.
Przyjaciółka zaśmiała się, objęła ją ramieniem i pogładziła po plechach.
- Jesteś totalnie nieziemska!
Uścisnęły się przyjaźnie.
- Jak się tam dostaniemy?
Sasha wskazała na coś leżącego na drodze.
- Nie, nie ma mowy! – zaprotestowała szybko Victoire – Miotła?!
Ciemnoskóra dziewczyna przewróciła oczami i pchnęła Weasleyównę w stronę pojazdu.
- Nie byle jaka. Najnowszy, najszybszy i… najbezpieczniejszy model – dodała, widząc przerażenie w oczach przyjaciółki – Ubrałaś taką sukienkę, a boisz się wsiąść na drewniany kij? – prychnęła.
Rzeczywiście, sukienka była bardzo krótka i wymagał sporej ilości odwagi.
- Nie spanikuj mi teraz, Weasley.
Victoire potrzebowała trzech sekund i głębokiego oddechu, żeby się przełamać.
- Dobra – zgodziła się, chociaż miała wrażenie, że jeszcze tego pożałuje.
Zadowolona Sasha klasnęła w dłonie ze szczęścia.
- Lecimy, dziewczyno!
Scott Wood mieszkał niedaleko. Jakieś piętnaście minut szalonego lotu na miotle w wykonaniu Sashy, którą bawiły okrzyki przerażenia przyjaciółki. Gdy wreszcie wylądowały – cudem – tuż przed wielkim, zabytkowym domem z cegły, obrośniętym bluszczem, Victoire dziękowała Merlinowi, że zjadła dziś tak niewiele, bo z pewnością zwróciłaby wszystko.
- To. Był. Ostatni. Raz. Kiedy. Pozwoliłam. Ci. Prowadzić! - wydyszała do przyjaciółki, przykładając dłoń do brzucha, gdzie właśnie rozgrywały się Światowe Mistrzostwa w Quidditchu.
- Przestań, nie było tak źle. Tylko… - szybkimi ruchami szczupłych palców doprowadziła siebie i przyjaciółkę do porządku – Już – oznajmiła z rozbrajającym, niewinnym uśmiechem. Victoire była prawie pewna, że trenowała go przed lustrem na specjalne okazje. Ona sama też miała kilka takich uśmieszków.
- Następnym razem zginiesz! – syknęła groźnie, prostując się, ale w jej oczach czaił się uśmiech.
- Ej, dziewczyny! – Scott pojawił się tuż przy nich po kilku sekundach. Zaczął coś paplać od rzeczy, wprowadził je do środka. 


Victoire znalazła się w kręgu niesamowitej ilości osób, dziwnych zapachów i ogłuszającego łomotu. Większość ludzi znała, niektórych dopiero poznawała. Nigdy przedtem nie słyszała utworów zespołu „Gnijących Panów Młodych” i cieszyła się z tego, bo muzyką nie mogłaby tego nazwać. Scott twierdził, że zgarnął ich, bo mało liczyli za występ.
Wywołała sensację swoim wyglądem, otwartością i towarzyskim obyciem, czego zawsze jej brakowało. Spodobało się jej bycie w centrum uwagi, ale zdawała sobie sprawę, że prawdziwa ona nigdy by czegoś takiego nie zaakceptowała. Nie czuła się sobą i wcale jej to nie przeszkadzało. Rządziła.
Kręciła się na parkiecie, śmiejąc się i tańcząc, gdy ktoś złapał ją od tyłu i odwrócił do siebie. Uśmiechnęła się szeroko.
- Hej, Fly!
- Witaj, śliczna – odwzajemnił uśmiech.
Victoire, zamroczona nieco ilością wrażeń, przyjrzała się uważnie swojemu przyjacielowi i stwierdziła, że wygląda dziś jakoś inaczej. W ciemnych dżinsach i czarnej, skórzanej kurtce prezentował się bardzo przystojnie.
- Wyglądasz dobrze – stwierdziła głośno, z takim zaskoczeniem, że zaśmiał się głośno.
- Mógłbym to samo powiedzieć o tobie – odparł, gdy już uspokoił się na tyle, by uważnie ją obejrzeć.
Victoire poczuła się nieswojo pod jego spojrzeniem. Przełknęła ślinę.
- Dziękuję. To był komplement, tak sądzę. Hmm… Chyba się plączę. Musisz mi wybaczyć – uśmiechnęła się czarująco licząc na to, że odwróci tym  uwagę od swoich problemów z rozumowaniem – Co tutaj robisz?
- Chyba to, co wszyscy.
- No, tak, oczywiście.
- Może po prostu zatańczymy?
- Dobrze.
Beztroska zabawa Victoire nie trwała długo. W pewnym momencie poczuła, że coś pęka jej w głowie. Zatrzymała się i próbowała odsunąć od Flya. Chłopak nie chciał jej puścić.
- Przepraszam, Fly – wymamrotała, szarpiąc się z jego ramionami – Puść mnie, nie czuję się najlepiej.
- Zostań, kotku. Przecież nic się nie dzieje.
Miała wrażenie, że jego ramiona zamykają jej dopływ powietrza. Czuła się jak więzień. Pchnęła mocniej i wyswobodziła się szybko.
- Co ty wyprawiasz? – zaprotestował.
- Przepraszam, mam dość – posłała mu piorunujące, gniewne spojrzenie i czym prędzej wmieszała się w tłum, żeby przypadkiem nie próbował jej złapać.
Odszukała Sashę po drugiej stronie pokoju. Była przyklejona do jakiegoś chłopaka i świetnie się bawiła.
- Muszę iść – krzyknęła do niej Vicky, starając się przedrzeć przez wrzask piosenki.
Przyjaciółka spojrzała na nią błagalnie.
- Już?
- Nie martw się – Victoire zrobiła w powietrzu nieokreślony ruch ręką – Zostań, poradzę sobie. – posłała przyjaciółce buziaka i ruszyła do wyjścia.
Nie znalazła Scotta, żeby móc się pożegnać, ale po chwili stwierdziła, że to i lepiej, bo pewnie próbowałby zaciągnąć ją do środka. Nie miała ochoty ani się dalej bawić, ani przypadkiem natknąć na Flya.
Wyszła na zewnątrz i dopiero teraz odczuła, jak fatalnie rzeczywiście się czuła.
Głowa pulsowała jej niemiłosiernie, nogi bolały od tańca… Właściwie to protestowały wszystkie jej mięśnie. A wcale nie była długo na imprezie. Nie było jeszcze dziesiątej…
Postanowiła, że wróci do domu piechotą. Spacer powinien dobrze zrobić jej głowie, niekoniecznie reszcie ciała, ale musi jakoś to przetrwać.
Dziękowała za to, że trwa lato, przez co dzień jest dłuższy i nie ma potrzeby, żeby wracała w kompletnych ciemnościach. Drogę do Muszelki pokonała w trzydzieści minut – dłużej, niż na miotle, ale był to całkiem dobry wynik, jak na jej stan fizyczny. Udało jej się złagodzić ból głowy, ale reszta ciała była jeszcze bardziej zmęczona.
Za trzecim podejściem udało jej się otworzyć drzwi – tak bardzo trzęsły się jej dłonie. Sama nie wiedziała, dlaczego. Przecież nic nie piła na imprezie, nic nie jadła… Może nakręciła się samymi oparami? Fuj…
Wgramoliła się na górę, robiąc przy tym wiele hałasu. Nie krępowała się, wiedziała, że jej rodzina świętuje jeszcze u babci Molly.
Otworzyła drzwi do swojego pokoju i… Zamarła.
- Co ty tu robisz? – krzyknęła.  


Ted Lupin, we własnej osobie, około metr dziewięćdziesiąt, leżał sobie wygodnie na jej łóżku w głupim podkoszulku, dżinsach i butach. Uśmiechał się przebiegle, jakby przejrzał ją na wylot w ciągu sekundy.
- Nie krzycz tak – poprosił.
Zamrugała i błagała, żeby był tylko natrętną wizją po – nie - alkoholową albo czymś takim. Ale nie. Oto on, Ted Lupin siedzi sobie w jej pokoju, sam w domu, jakby to on tutaj mieszkał.
- Co ty tu robisz? – powtórzyła, jeszcze bardziej zirytowana.
Chwilę ociągał się z odpowiedzią, mierząc ją spojrzeniem od stóp po czubek głowy, nie omijając niczego. Victoire przewróciła oczami. „Och, błagam”, jęknęła w myślach, „Jeżeli jeszcze raz ktoś tak na mnie spojrzy – umrę. Wkurza mnie to.” Skrzyżowała ręce na piersiach i czekała.
- Widzisz coś, co ci się podoba? – zaryzykowała, gniewnie zmrużyła oczy. Dzisiaj naprawdę nie była sobą.
- Byłem u Molly, gdy przyjechali twoi rodzice. Molly martwiła się o ciebie, więc zgłosiłem się na ochotnika i powiedziałem, że cię przywiozę. Twój ojciec twierdzi, że babcine kuracje pomogą ci lepiej niż inne lekarstwa, bo podobno jesteś chora – uniósł brwi – Właśnie widzę jak umierasz z bólu…
- Wynoś się stąd!
Uśmiechnął się szeroko.
- Kochanie, musisz ze mną iść. Co miałbym im niby powiedzieć?
Victoire mało to obchodziło. Miała dość całego świata, całego życia i przede wszystkim tego paskudnego Lupina, a o niczym tak nie marzyła, jak o świętym spokoju i spokojnym śnie. Opadła na krzesło przy biurku.
- Gdzie byłaś? – zainteresował się chłopak – To nie jest makijaż dla grzecznej dziewczynki.
Popatrzyła na jego ciało wyciągnięte na jej łóżku.
- To nie jest miejsce dla niegrzecznego chłopczyka – stwierdziła uszczypliwie.
- Masz zamiar gryźć? Dobrze, mi to nie przeszkadza. – uśmiechnął się i rzucił coś w jej stronę – Przyszło do ciebie.
Victoire złapała owe „coś” odruchowo i spostrzegła, że jest to koperta. Na chwilę jej świat zamarł, a potem w pędzie rzuciła się na poszukiwanie okularów.
- Nosisz szkiełka? – zdziwił się Ted, gdy zakładała je na nos - Liczysz, że wtedy wyglądasz mądrzej?
Ale Victoire go nie słuchała, zbyt przejęta listem. Szybko otworzyła kopertę, rozrywając ją na kawałeczki, wyjęła zgiętą w pół karteczkę i kilkakrotnie przeczytała – za każdym razem szerzej się uśmiechając. Na karteczce było tylko jedno zdanie:
Zgadzam się.

Rozdział III




----
Ja już naprawdę nie wiem, dlaczego blogger nie chce ze mną współpracować i robi mi takie numery jak w poście poniżej ; <

Jeśli jesteś nastolatką, zazwyczaj w twojej głowie panuje chaos.
Jeśli jesteś nastolatką, która nie dogaduje się z rodzicami, w twojej głowie panuje chaos znacznie częściej.
Jeśli natomiast jesteś nastolatką niedogadującą się z rodzicami, która jest jednocześnie uczennicą Hogwartu na wakacjach i nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić, bo za bardzo boi się porażki – twoja głowa zawsze jest chaosem.
Victoire odsunęła krzesło od biurka ostrym kopnięciem. Drewniane nogi mebla niemiło zarysowały podłogę, ale dziewczyna nie miała zamiaru teraz się tym zajmować. Potarła palcami skronie, westchnęła i zaczęła czytać jeszcze raz fragment książki „Czarodziejscy czarodzieje i czarowne czarownice czasów teraźniejszych, przeszłych i przyszłych”, tom od O do T:

Phyllida Primrose Spore III – praprawnuczka Phyllidy Spore (I), (byłej dyrektorki Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, autorki podręcznika Tysiąca Magicznych Ziół i Grzybów)
- autorka takich dzieł jak:
·        Kto widział moje zioła? – powieści pseudokryminalnej o podłożu psychologicznym
·        Gdzie jest Henry Jagódka? – bezmorałowej i apolitycznej baśni dla dzieci
- reżyserka filmu przyrodniczego Życie na obrzeżach Zakazanych Miejsc, czyli gdzie gryfy nie zimują.
Jej najbardziej znaną książką jest podręcznik do eliksirów o nazwie Tysiąc Trzynaście Magicznych Ziół i Grzybów (dostępny w poziomach: nie-umiem, chcę umieć, umiem i nie-zamierzam-umieć-ale-mama-mówi-że-mi-się-to-przyda; zgodny z nową podstawą programową Ministerstwa Magii).

List miała już gotowy.
Tyle razy sprawdzała czy aby wszystko dokładnie wyjaśniła i czy nie popełniła żadnego błędu, że znała go na pamięć.

Szanowna Pani Phyllido Primrose Spore III,
Zwracam się do Pani z prośbą o przyjęcie mnie na okres letnich wakacji jako Pani Asystentki.
To byłby ogromny zaszczyt móc pracować z osobą tak doświadczoną i utalentowaną jak Pani. Jestem wielką wielbicielką napisanych przez Panią książek, a wyreżyserowany przez Panią film oglądałam kilkakrotnie. Imponuje mi Pani niezależność, świeży pogląd na świat i odwaga, którą udowadnia Pani w każdym swoim dziele.
Jestem dopiero początkująca, ale szybko się uczę i mam wiele chęci. Posiadam talent, lecz nie potrafię sama go rozwijać. Liczę, że współpraca z Panią mogłaby dostarczyć mi cennych doświadczeń, inspiracji i wskazówek w jaki sposób stawać się kobietą silną i wytrwałą. Zgłaszam swoją dyspozycję przez całe wakacje. Jestem w stanie zrywać się w środku nocy, na każde Pani zawołanie. Z natury nie narzekam, jestem cierpliwa, ale jeśli potrzeba – głośno krzyczę i kipię ze złości.
Byłabym niezmiernie wdzięczna, gdyby rozważyła Pani moją kandydaturę jako asystentki (chociaż zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie Pani takowej nie potrzebuje – mimo wszystko: proszę!)
Nazywam się Victoire Weasley, córka Williama i Fleur Weasley, uczęszczam do Hogwartu, mam siedemnaście lat.
Proszę o pomoc!
V.W.

Na wszelki wypadek rzuciła jeszcze trzy zaklęcia sprawdzające - potem zwinęła list w rulonik i zaczepiła go o nogę śnieżnej sowy - Chuchra.
Chuchro zawdzięczało to imię swojej niebanalnej budowie, która przypominała raczej wygłodniałego kurczaka pozbawionego całkiem pierza, niż dumną sowę.
- Nie ma odwrotu, Chuchro! – powiedziała Victoire do sowy i wypuściła ją przez okno.
Dziewczyna była całkiem świadoma, że jej list jest pełen desperacji i na kilometr czuć było od niego nacisk autorki, ale Vicky siedziała nad nim tak długo, że żadna inna forma nie przychodziła jej już do głowy.
Miała tylko nadzieję, że się uda. 
To mała Rose zasiała w niej tę rażącą potrzebę zrobienia czegoś, czegokolwiek, by mogła się dalej rozwijać. Ta mała ruda istotka razem z tym swoim „wiem – o – tobie – wszystko” spojrzeniem namieszała nieźle w głowie Victoire.
„Może to i dobrze?”, pomyślała dziewczyna, patrząc jak Chuchro znika gdzieś w chmurach, „może to właśnie był potrzebny mi impuls…”
Była przerażona a jednocześnie podekscytowana – ten stan utrzymywał się przez kilka dni, gdy czekała na odpowiedź od pani Spore.
W praktyce wyglądało to mniej więcej tak:
Rankiem była rozdrażniona i reagowała uszczypliwie na wszystko i na wszystkich. Zamiast jedzenia, karmiła się wartą pod oknem, przez które wlatywały sowy z pocztą, ale jak na złość, żadna się nie pojawiała.
Południami traciła powoli nadzieję, więc zamykała się w pokoju i na przemian krzyczała, płakała i biadoliła nad swoim losem.
Po obiedzie nachodził ją nastrój „przecież – to – nie – koniec – świata – jakoś – przeżyję” – jedyny, gdy można było próbować nawiązać z nią jakikolwiek bezpieczny kontakt. Niestety, stan ten utrzymywał się bardzo krótko, bo już pod wieczór ogarniała ją panika i obgryzała paznokcie ze stresu.
Taka nadwrażliwość na każdy bodziec wzmogła docinki ze strony rodzeństwa, co skutkowało wieczną wojną i kłótniami albo długimi godzinami wzajemnej pogardy i wymownego milczenia.
Radar Fleur wykrył nastroje swojej córki i wzmógł odbiór, ustawiając sobie za życiowy cel dowiedzenie się, o co chodzi.
Dlatego Victoire zmuszona była milczeć w czyjejkolwiek obecności i krzyczała tylko w myślach, żeby przypadkiem nie wymknęło jej się jakieś istotne słowo zagrażające życiu.
Ale Fleur niełatwo było zmylić.
Któregoś ranka udała się do pokoju swojej młodszej córki. Zastukała do drzwi i weszła, nie czekając na odpowiedź.
Dominique pochylała się nad jakimś czasopismem i miała zamiar rzucić jakąś niemiłą uwagę pod adresem siostry, ale właśnie wtedy odwróciła się i spostrzegła, że to nie Victoire naruszyła jej prywatność.
- Och – zmieszała się na widok matki kręcącej nosem, co było reakcją na bałagan w pokoju – Cześć, mamo. Powinnam domyśleć się, że to ty. Vicky by nie zapukała.
Fleur zaświeciły się oczy. Jak dwa maleńkie, śliczne radary skierowały się w stronę córki i włączyły tryb wykrywania.
- Tak? Często cię odwiedza?
Dominique przerzuciła kartkę czasopisma i wzruszyła ramionami.
- Nie bardzo. Ostatnio jest drażliwa. Wolimy sobie nie wchodzić w drogę…
- Ach, tak… - westchnęła Fleur. Czyli nie tylko ona zauważyła dziwne nastroje swojej pierworodnej – Hmm… Martwi mnie to.
- Nie ma potrzeby – stwierdziła prosto Dominique – Przejdzie jej. To nie pierwszy raz.
Przejdzie? Pierwszy raz? Hmm… Przeanalizujmy to: nie je, nie sypia, jest rozdrażniona i oczekuje niecierpliwie na list… Albo to smocza ospa, albo… No, tak!
- Kochanie? Może byś z nią porozmawiała? – zatrzepotała rzęsami Fleur. Niepotrzebnie, bo przecież córka nijak nie reagowała na jej urok osobisty.
Dominique zmarszczyła brwi i podniosła oczy.
- Ja? A czemu?
- Tobie prędzej się wygada niż… - odchrząknęła Fleur – Miałam na myśli: z tobą pewnie chętniej porozmawia…
- Mamo…
- Proszę – zabrzmiało jak rozkaz.
Dominique westchnęła ciężko i skrzywiła się.
- Dobra – wymamrotała, wstała i wyszła, niechętnie.
Fleur triumfowała z radości. Tak! Jej mała córeczka się zakochała!
Dominique długo stała pod drzwiami pokoju siostry i rozważała czy nie zawrócić i wmówić mamie, że siostra ją wyrzuciła. Nie należała do osób tchórzliwych, więc postanowiła, że przynajmniej spróbuje. Zapukała i po chwili zza drzwi rozległo się nieprzyjemne:
- Co?
Weszła do środka. Jej siostra leżała na łóżku, bezczynnie i wpatrywała się w sufit. Wciąż byłą w piżamie, chociaż było już prawie południe.
Victoire nie należała do osób, które bezczynnie się leniły całymi dniami – nawet, jeśli akurat trwały wmarzone przez wszystkich wakacje. Lubiła wstawać razem ze świtem i kłaść się Merlin wie kiedy, czerpiąc z każdej przytomnej sekundy korzyści i satysfakcję.
- Mama chce wiedzieć, co się z tobą dzieje.
Vicky prychnęła i przewróciła się na bok. Patrzyła teraz na niebo za oknem.
- Jest w porządku – powiedziała.
- Tak – prychnęła jej siostra – Przecież nic się nie dzieje. Wcale nie chodzisz od kilku dni tak, jakbyś łyknęła całą fiolkę nieprzyjemnego eliksiru, łącznie z flakonikiem i nie wyglądasz jak leniwa fleja. No i już na pewno twoje rysy twarzy nie zastygają w morderczym grymasie, gdy widzą kogokolwiek – dodała, gdy Victoire rzuciła jej przez ramię posępne spojrzenie.
Starsza Weasleyówna przewróciła oczami.
- Co to w ogóle za słowo „fleja”? – oburzyła się.
Dominique zignorowała ją i usiadła obok na łóżku.
- O co chodzi? – zapytała z zadziwiającym spokojem i powagą – Coś się stało? Ktoś cię skrzywdził? Czekasz na coś ważnego? Potrzebujesz pomocy? Złamałaś prawo? Zakochałaś się? Ktoś nie daje ci żyć?...
- Ty.
- Przestań – Dominique przewróciła oczami – Porozmawiaj ze mną, Vicky.
Victoire pozostała nieugięta. Jej beznamiętne spojrzenie przesunęło się po twarzy siostry i znowu zerknęło za okno.
- Jest w porządku – zapewniła - Nic się nie dzieje.
Zirytowana siostra wzniosła oczy ku niebu i błagała o cierpliwość. Jej prośby okazały się bezskuteczne.
- Dobra – powiedziała ostro, wstając szybko z łóżka, ale nawet to nie wytrąciło Victoire z otępienia – Siedź tu sobie i cierp. Wcale mnie to nie obchodzi. Możesz tutaj zapuścić korzenie, ale ja wcale się tym nie przejmę, bo ty myślisz tylko o sobie.
- Nie interesuje mnie twoje zdanie – powiedziała chłodno Victoire.
- Może – prychnęła Dominique – Ale ja i tak je powiem, bo mam już dość twoich humorów blondwłosej księżniczki, która ma wszystko, a jednak nie…
- Poczta! – przerwał jej radosny okrzyk Louisa.
Pomimo tego, że Dominique kontynuowała monolog, wyliczając wady siostry, Victoire zerwała się z łóżka i zbiegła na dół, zostawiając jej uszczypliwe komentarze daleko za sobą.
- Hej! – oburzyła się młodsza siostra – Nie ignoruj mnie! – zażądała, ale Vicky była już na dole i dopadła listów, które Louis rozłożył na stole.
Louis był dziwnym stworzeniem. Uporządkowanym, praktycznym, maniakalnie perfekcyjnym. Prawdziwy syn Fleur. Ułożył listy wzdłuż stołu, pogrupował odbiorcami i dodatkowo stworzył podkategorie dla mamy i taty – ważne i nieważne.
Victoire przyjrzała się tym kilku stosikom i powstrzymała się od popukania palcem w czoło. Można być zorganizowanym, ale są przecież jakieś granice.
- Coś dla mnie? – zapytała z nadzieją i niemal podskoczyła ze szczęścia, gdy brat podał jej list. Uciekła z nim do pokoju, taranując po drodze schodzącą do kuchni siostrę i zamknęła drzwi na klucz.
Potem spojrzała na kopertę i opadła ciężko na łóżko, zawiedziona.
Nadawcą nie była, tak jak się spodziewała, pani Phyllida Primrose Spore III, ale jej przyjaciółka Sasha.
Victoire była jednocześnie zła na siebie i zła na cały świat.
Jest okropną istotą, skoro nie cieszy się z listu najlepszej przyjaciółki! Jak tak można!
Cały świat zawinił sobie tym, że po prostu istniał i nie pozwalał spełniać marzeń. 
Sasha pisała, że u niej wszystko w porządku. Pytała, co u przyjaciółki, szczegółowo opisała nowopoznanych chłopców, narzekała, że już brakuje jej czasu, bo tyle chciałaby zobaczyć, a nie może się zdecydować. Na koniec zaproponowała Victoire spotkanie za dwa dni. No, prawie zaproponowała…
„Pojedziemy razem na imprezę”, pisała Sasha, „musisz się zgodzić, gdyż to nie pytanie. Stawiam cię przed faktem dokonanym, ponieważ wiem, że znalazłabyś przynajmniej trzy tysiące całkiem dobrych wymówek, aby nie iść. Ale ja postanowiłam, że pójdę. A Ty, jako moja najlepsza przyjaciółka, musisz oczywiście iść ze mną. To impreza roku! Scott ją organizuje, musi być dobra. Poza tym, znamy gospodarza, więc jesteśmy na uprzywilejowanej pozycji! Będziemy rządzić!
Będę na Ciebie czekać przy Naszym Znaku dokładnie o szesnastej, żebyśmy miały czas się tam dostać i dokonać poprawek w wizerunkach. Przyjdziesz, bo perspektywa mnie samej, słabej i bezbronnej w wielkim złym świecie będzie cię krępowała przez caaały czas. Wykombinuj coś kreatywnego dla rodziców i nie spóźnij się! Zasłużyłyśmy na to!”
Victoire westchnęła i zmięła list w dłoni.
Nie potrafiła sobie wyobrazić słabej i bezbronnej Sashy. O nie, ona dałaby sobie radę w każdej sytuacji.
Niemniej jednak, nie chciała wystawiać przyjaciółki.
„Nieźle to wymyśliła”, pomyślała Vicky, „gra na moich uczuciach, bestia. Liczy na to, że moje sumienie nie pozwoli mi jej wystawić. Cóż…”
Victoire przemyślała to na wszystkie sposoby.
Co miała do stracenia? Też chciała się bawić. Szczególnie, że ostatnie dni były nieprzyjemne. Przyda jej się coś zupełnie innego. Poza tym zawsze chciała być silną, towarzyską osobowością. Najwyższy czas zacząć.
Oby tylko Sasha się nie myliła, bo Victoire postanowiła, że bezkonkurencyjnie będzie rządzić. 


Rozdział II (2)



Strych to naprawdę wspaniałe miejsce. Wystarczy tylko pokonać lęk przed tym, co nas tam może spotkać. Właściwie nie ma w nim nic strasznego. No, chyba że tak jak Luna Lovegood hodujesz tam dziwnie pachnące, małe futrzaki. Świszczyłapki. Są jak połączenie krwiożerczego królika z myszoskoczkiem.
Victoire lubiła zamykać się na strychu. Tam, w najdalszym kącie od drzwi urządziła pracownię malarską, którą traktowała zawsze zaklęciem niewidzialności. Podejrzewała jednak, że Fleur o niej wie, chociaż nigdy nie rozwijała tematu, co było jej córce bardzo na rękę.  
Swoją drogą to idiotyczne, że córka musi ukrywać prawdziwe marzenia przed własną matką. Hmm, nastoletnie problemy dotykają nawet czarodziejów. Czy nie byłoby dużo prościej, gdyby ludzie mogli sami decydować? Komu potrzebne jest to, że wpływa na niego całe otoczenie?
„Wszystko”, pomyślała Victoire, podchodząc do okna, „czego teraz potrzebuję to święty spokój, cisza i chwila natchnienia. Potem może się dziać, co chce.”
Różdżkę nosiła w bucie – wysokim, brązowym, wykonanym z miękkiej magicznej skóry, która nie miała w sobie ani krzty żywego zwierzęcia. Wyjęła ją, wyszeptała cicho przeciwzaklęcie dla czaru niewidzialności i – jakby wyłaniały się z przeźroczystej mgły albo jakby ktoś powoli zdejmował z nich pelerynę niewidkę – zaczęły pojawiać się przedmioty. Pędzle, farby, kredki, ołówki, kilka magicznych udziwnień, których sama jeszcze do końca nie rozpracowała, płótna w kącie, koślawe gliniane garnuszki i najważniejsze – sztalugi.
Dopiero teraz czuła, że naprawdę wróciła do domu.
„Zabawne”, westchnęła, podchodząc do pustego płótna ustawionego pod ścianą, „niektórzy szukają dla siebie miejsca jeżdżąc po całym świecie, a ja mam je właśnie tutaj. Moja prywatna wyspa szczęścia.”
Kiedy artysta tworzy, nie ma nic innego. Nie liczy się dla niego świat dookoła, lecz tylko ten wewnętrzny, skoncentrowany do pędzla, farb i powierzchni. Nie potrzeba mu jedzenia czy snu, nie potrzeba mu sprawdzać godziny czy dnia – wystarczy nie zasypiać, korzystać z natchnienia i czuć całym sobą swoje arcydzieło. Tylko wtedy można być zadowolonym ze swojego dokonania.
Tym, co Victoire najbardziej uwielbiała w malowaniu, był ten spokój i ta bezwzględna wolność. Nikt nie mógł jej powiedzieć, co ma namalować. Nikt nie miał wpływu na to, jaki będzie efekt końcowy. Nikt nie miał prawa ingerować nawet w najdrobniejszą linię, która zostanie skreślona na płótnie. Czysta wolność.
Mogły mijać godziny, naprawdę długie, a ona tego nie zauważała.
Budziła się dopiero wtedy, gdy prawa dłoń była już tak zesztywniała, że nie potrafiła utrzymać pędzla.
Popatrzyła na swoją rękę, jakby była obca i zamrugała.
- Och – wyrwało jej się, gdy na przemian prostowała i zginała nadwyrężony nadgarstek.
Spojrzała na obraz.
To był las, do złudzenia przypominający Zakazany, ale jednak mniej mroczny. Bardziej wyniosły i dumny niż przerażający. Drzewa – proste i złowrogie, wywyższające się nad całą resztę, wyłaniały się z mroku i pięły ku górze. Były zachłanne, jakby chodziło o wyścig – które z nich sięgnie nieba. Łączyły się z szarymi chmurami i znikały w ich głębiach.
W dole maleńkie roślinki zginały się i pochylały ku ziemi, jakby były niegodne tego, by chociaż próbować podjąć walkę o wolność z wielkimi drzewami. Kuliły się w najmroczniejszych kątach, nakładały na siebie, starały się wtopić w otoczenie i zniknąć. Umrzeć. Gęsta mgła odbierała im resztki poczucia niezależności, przykrywając gęstym płaszczem.
„To mógłby być las, gdzie zaszyje się dziewczyna z mojego opowiadania”, pomyślała, „Jeśli przeżyje…”
- To trochę dołujące, nie sądzisz?
Victoire odwróciła się i napotkała rudą czuprynę małej Rose. No, nie takiej już małej – dwunastoletniej.
- Sądzę, że to jest bardzo dołujące – stwierdziła szczerze Victoire.
Rose przyglądała się obrazowi, marszcząc brwi, jakby rzeczywiście miała jakieś pojęcie o tym, co może przedstawiać. Victoire postanowiła w duchu, że musi przestać traktować ją jak małe dziecko.
                      
- Ty to namalowałaś? – ciężko było określić czy to pytanie, czy stwierdzenie, więc Victoire milczała – Czuję w tym smutek i strach. Potrafię sobie wyobrazić siebie w tym lesie, ale waham się, bo nie wiem, do którego rzędu mam należeć. To sprawia, że czuję się nieswojo. Nie zawiesiłabym tego w swoim pokoju, bo nie przepadam za negatywnymi emocjami, ale co ja tam mogę wiedzieć? – odwróciła się w stronę kuzynki i posłała jej uśmiech.
Rose, nawet wtedy, gdy się nie uśmiechała, wyglądała jak pogodny chochlik. Miała długie, rude włosy, które skręcały się, ale tylko delikatnie, dodając całej jej gracji i swego rodzaju energii. Twarz miała podobną do matki, jednak jej oczy były zielone, jak u ojca. Charakter był mieszaniną rodziców: miała ten sam bystry umysł co Hermiona oraz jej łatwość w zdobywaniu wiedzy. Po Ronie odziedziczyła odwagę, jasność w wyrażaniu uczuć, szczerość i typowo weasleyowskie poczucie humoru.
- Byłam w twoim pokoju – powiedziała ni stąd, ni zowąd.
- Co? – zapytała zdezorientowana Victoire.
- Przepraszam. Szukałam cię, bo na dole martwią się, że tak zniknęłaś i nie jesz nic, i nie pokazujesz się… – pośpieszyła z wyjaśnieniem Rose – Och – przewróciła oczami – Przecież wiesz, jaka jest babcia Molly.
Blondwłosa zaśmiała się.
- O tak, potrafię sobie to wyobrazić.
- Masz bardzo dużo książek.
- Lubię książki.
- Tak – uśmiechnęła się – Wiem o tym. Lubisz też malować, rysować, kolorować, cokolwiek, byleby wyrażało twoją duszę. I pisać. Ja za to lubię obserwować. – Rose z rozbawieniem patrzyła, jak Victoire powoli rozdziawia szeroko usta – Nie przejmuj się. Nie podzieliłam się zdobytą wiedzą z nikim innym – ruszyła do wyjścia, ale zatrzymała się przy drzwiach i odwróciła głowę w stronę kuzynki - Wiem co się dzieje… - powiedziała i zmarszczyła czoło – Albo raczej: domyślam się. Jeśli chciałabyś z kimś porozmawiać albo potrzebowałabyś pomocy… Możesz na mnie liczyć, Vicky.

Rozdział II (1)


Jej bohaterka była uwięziona w wieży. Nie byle jakiej wieży – najwyższej, najchłodniejszej i najciemniejszej, jaka była w całym zamku. Została tam uwięziona z powodu nieposłuszeństwa wobec Króla i Królowej, które okazała na balu, wystawiając tym samym królewską parę na pośmiewisko całego dworu. Królowej się to nie spodobało – nie zwykła, by się jej sprzeciwiano. Była bezwzględna – rozkazała natychmiast zamknąć księżniczkę, aby jej nietakt jak najszybciej popadł w niepamięć.
„W najwyższej wieży!” – zarządziła Królowa – „Do odwołania!”
Księżniczka zdawała sobie sprawę z tego, że Królowa łatwo jej nie odpuści. Poprzedniego śmiałka, który sprzeciwił się prawu, zamknęła dożywotnio. Tłumaczyła się później, że kompletnie o nim zapomniała...
Księżniczka nie chciała umrzeć.
Była młoda, więc wciąż żyła w przeświadczeniu, że mogłaby trwać wiecznie. Piękną i młodą, wolną.
Tym bardziej nie spodobało jej się umieranie według zasad Królowej.
Spojrzała przez okno – wieża była naprawdę wysoka, ale inne wyjście z niej nie istniało. Musiała skakać. Może uda jej się przeżyć.
Ubranie skutecznie uniemożliwiało jej ruchy i drażniło skórę.
Najpierw wypięła szpilki z włosów. Loki opadły srebrzystą kaskadą na plecy. Potem wyswobodziła się z sukni – rozpięła gorset, zdjęła kilogramy materiału. Zsunęła buciki i stanęła całkiem naga przy oknie.
Blask księżyca oświetlał jej sylwetkę, gdy wspięła się na parapet. Chłód ciągnął od kamieni do jej bosych stóp.
Odetchnęła – pierwszy raz w życiu - i rzuciła się przed siebie.
Victoire zwinęła notatki, bo zaczynało świtać. Zapowiadał się kolejny, piękny, wakacyjny dzień.
Cóż, przynajmniej tak jej się wydawało…
Ha! Nic bardziej mylnego.
Zaczęło się niewinnie…
Leniwa niedziela, dzień z gatunku tych, kiedy to nie trzeba było nic wyczarować, zaczarować, odczarować czy oczarować. Z siódmego dnia tygodnia korzystają wszyscy, w szczególności czarodzieje.
Fleur pilnowała, by jej nowy piekarnik upiekł idealnie ciasto z dyni i  Ciasteczka Hibiskusowe, zerkając jak Bill gra w szachy czarodziejów ze swoim synem. Dominique kręciła się na zewnątrz, dając upust zmagazynowanym w niej pokładom energii, a Victoire siedziała na piasku i patrzyła na fale.
Pogoda była wspaniała – słońce, chłodna bryza, brak chmur na niebie. Lato zapowiadało się spokojnie, pięknie, idealnie.
Aż tu nagle…
Tuż koło drzwi wejściowych rozległ się huk, wystrzał, stukotanie, a w powietrze poderwała się ogromna chmura piasku i kurzu. Wrzask – sześć podniesionych głosów – szybko stłumił jakiekolwiek inne odgłosy. Cała rodzina Victorie zebrała się na podwórzu i patrzyła z przerażeniem na tą wielką wrzeszcząco – śmiejącą się zakurzoną katastrofę.
Pierwszy z kłębów wzburzonego piasku wynurzył się Artur Weasley. Był przygarbionym starszym panem o ciepłym charakterze, przeraźliwie chudym i posiwiałym. jego największą pasją były mugolskie wynalazki oraz sami ich twórcy. Uśmiechnął się szeroko, ukazując złotego zęba – najnowszą modę wśród mężczyzn emerytowanych i ścisnął dłoń syna:
- Dzień dobry – powiedział – Wybaczcie nam małe zamieszanie.
Z kieszeni spodni wydobył różdżkę, otrzepał ją wpierw z kurzu, a potem skierował w stronę nieopadającej ciągle piaskowej chmury. Wymamrotał zaklęcie i różdżka drgnęła, potem wydała dziwny odgłos i zaczęła zasysać kurz, piasek oraz – o mały włos by jej nie wciągnęła! – wyjściową sukienkę pani Molly Weasley.
- Arturze! – oburzyła się jego żona, ciągnąc materiał w swoim kierunku, podczas gdy pan Weasley nie potrafił sobie poradzić z przeciwzaklęciem.
- Witajcie, słonka! – młodszy brat Billa, George, promienny jak zawsze, znalazł się tuż przy wciąż oszołomionych gospodarzach i zaczął ich ściskać, całować i potrząsać ich dłońmi.
- Witaj, braciszku! Fleur, kwiatuszku, jak się masz? Ha, Lou, wiedziałem, masz mocny uścisk Weasleyów!
Po sekundzie do rozentuzjazmowanego Georga dołączyła jego małżonka, Angelina. Miała bardzo ciemną skórę, śliczne ciemne oczy i uśmiechała się chyba najpiękniej ze wszystkich znanych Victoire osób. Była bardzo delikatna i subtelna, jednocześnie czuła i kochająca.
- Dzień dobry, ślicznie wyglądasz – uścisnęła Victoire – Jak dobrze, że już mamy wakacje!
- Bardzo dobrze! – potwierdziły chórem jej dzieci, Fred i Roxanne. Od razu rozbiegły się gdzieś dookoła, nie wiadomo gdzie.
- Tak dobrze, że jesteście.
- Miło was widzieć!
- CZYM tu dotarliście?
- Och, ciasteczka!
Potem rozległ się kolejny wystrzał i obok pojawili się Ron i Hermiona, potem dumnie wkroczył Percy z małżonką, a na końcu dołączyła głośna gromadka Potterów. Wszyscy przywieźli ze sobą dużo, dużo dzieci!
W ten oto sposób Spokojna Niedziela w Muszelce stała się nagle Zjazdem Rodzinnym w Muszelce, czyli chaosem niekontrolowanym.
Kilkanaście rudych, brązowych, czarnych i blond główek goniących dookoła, co dawało złudzenie, że jest ich przynajmniej sześć razy więcej. Wszystkie odcienie skóry od alabastrowej bieli po ciemną czekoladę wirujące gdzieś pomiędzy morzem, a werandą Muszelki. Śmiechy od delikatnych chichotów do rechotów, po ryki w każdej tonacji i o każdym obliczu. Miliony uczuć wybuchających nagle i niespodziewanie, jedne po drugich, zmieniających się z prędkością światła. Stoły pełne jedzenia - ciastek, ciasteczek, sałatek, mięs, przekąsek i bliżej nieokreślonych eksperymentów Angeliny (bardzo smacznych).
Lawina kolorów, huragan dźwięków, morze podniesionych głosów, burza śnieżna pomysłów, tajfun plotek do obgadania, pogadania i rozgadania - Victoire nie dała rady wszystkiego tego ogarnąć.
Starała się przyzwyczaić do takich momentów od siedemnastu lat. Z marnym skutkiem.
W jej głowie zamiast trybu: zabawa, włączała się czerwona lampka z napisem: przeciążenie. Aby uniknąć spięcia, musiała się schować w miejscy oddalonym od reszty o kilka kilometrów. Albo przynajmniej o dwa piętra.
Kiedy już wyściskali ją wszyscy wujkowie, kiedy już uściskały ją wszystkie ciotki, kiedy już przybiła piątkę każdemu kuzynowi i uśmiechnęła się do każdej kuzynki, miała nadzieję, że uda jej się niepostrzeżenie wymknąć. Niestety.
- Victoire, cukiereczku, może wyczarujesz nam coś ładnego? - zaćwierkała słodko Fleur – Niedawno zdjęli z niej namiar – szepnęła do siedzącej obok Ginny, jakby ta nie miała o tym pojęcia – jest naprawdę zdolna.
Fleur lubiła się chwalić swoimi dziećmi i Victoire zdążyła się przyzwyczaić. Nie miałaby jednak nic przeciwko temu, aby zajęła się raczej wychwalaniem pod niebiosa Dominique.
- Nie sądzę mamo, żeby… - zaczęła oponować, ale przerwał jej głos wujka Rona:
- Namiar to bzdury, prawda Harry?
Harry przytaknął mu, aczkolwiek niepewnie, po czym obaj wdali się w dyskusję, której Victoire już nie słyszała, bo szybko się ulotniła. Niczym senne marzenie po przebudzeniu.
Była już w połowie drogi, gdy zderzyła się z czymś dużym i ciepłym. Zdenerwowana, że znowu coś/ktoś jej przerywa, odwróciła się z groźnym błyskiem w oczach i stanęła na wprost zielonego swetra z dużym, żółtym „T”.
Zamrugała i odsunęła się na krok.
- Dzień dobry – powiedziała jej uśmiechnięta przeszkoda, posiadająca twarz Teddyego Lupina. Wyglądał inaczej niż ostatnio, ale Victoire nie potrafiła określić co się w nim zmieniło. Był wyższy? Nie, on zawsze był wysoki, zawsze wyższy od niej. Może jakoś szerszy? Nie, przecież prezentował się przyzwoicie i sweter Weasleyów wciąż na niego pasował.
- Już wiem – uśmiechnęła się triumfalnie – Twoje włosy! Są normalne!
Tedd opuścił głowę, jakby się zawstydził i odruchowo przeczesał swoje ciemnobrązowe włosy.
- To zależy, co się rozumie pod pojęciem „normalne” – wzruszył ramionami – Stwierdziłem, że potrzebna mi zmiana.
- Mhm… - przytaknęła Victoire – Teraz mają kolor, który łatwo określić.
- Czyżby? – uśmiechnął się chłopak.
- Taa… - Victoire już miała powiedzieć, że wyglądają na brązowe, ale wtedy dostrzegła w nich różnokolorowe refleksy, zaciemnienia na końcach i jaśniejsze pasma. Chyba zauważyła też kilka siwych włosów. Zmarszczyła brwi – Hej! – zaprotestowała – Oszukujesz, zrobiłeś z nimi coś…
- Nie – pokręcił głową ubawiony Tedd – Jestem niewinny.
Przewróciła oczami.
- Jasne, jasne.
Usłyszała, że głosy w salonie niepokojąco milkną. Zerknęła na Tedda i z błyskiem w oku postanowiła wykorzystać jego osobę. Kiedyś mu się za to odwdzięczy, może. Wepchnęła go lekko w stronę salonu, co wzbudziło maleńką sensację i wywołało kolejną lawinę uczuć – buziaków, ścisków, uścisków, nacisków – a sama wbiegła na górę, nim ktokolwiek zdołał sobie o niej przypomnieć.


_____
- jestem zmuszona rozdzielać rozdziały, bo są za długie ; <