Rozdział II (1)


Jej bohaterka była uwięziona w wieży. Nie byle jakiej wieży – najwyższej, najchłodniejszej i najciemniejszej, jaka była w całym zamku. Została tam uwięziona z powodu nieposłuszeństwa wobec Króla i Królowej, które okazała na balu, wystawiając tym samym królewską parę na pośmiewisko całego dworu. Królowej się to nie spodobało – nie zwykła, by się jej sprzeciwiano. Była bezwzględna – rozkazała natychmiast zamknąć księżniczkę, aby jej nietakt jak najszybciej popadł w niepamięć.
„W najwyższej wieży!” – zarządziła Królowa – „Do odwołania!”
Księżniczka zdawała sobie sprawę z tego, że Królowa łatwo jej nie odpuści. Poprzedniego śmiałka, który sprzeciwił się prawu, zamknęła dożywotnio. Tłumaczyła się później, że kompletnie o nim zapomniała...
Księżniczka nie chciała umrzeć.
Była młoda, więc wciąż żyła w przeświadczeniu, że mogłaby trwać wiecznie. Piękną i młodą, wolną.
Tym bardziej nie spodobało jej się umieranie według zasad Królowej.
Spojrzała przez okno – wieża była naprawdę wysoka, ale inne wyjście z niej nie istniało. Musiała skakać. Może uda jej się przeżyć.
Ubranie skutecznie uniemożliwiało jej ruchy i drażniło skórę.
Najpierw wypięła szpilki z włosów. Loki opadły srebrzystą kaskadą na plecy. Potem wyswobodziła się z sukni – rozpięła gorset, zdjęła kilogramy materiału. Zsunęła buciki i stanęła całkiem naga przy oknie.
Blask księżyca oświetlał jej sylwetkę, gdy wspięła się na parapet. Chłód ciągnął od kamieni do jej bosych stóp.
Odetchnęła – pierwszy raz w życiu - i rzuciła się przed siebie.
Victoire zwinęła notatki, bo zaczynało świtać. Zapowiadał się kolejny, piękny, wakacyjny dzień.
Cóż, przynajmniej tak jej się wydawało…
Ha! Nic bardziej mylnego.
Zaczęło się niewinnie…
Leniwa niedziela, dzień z gatunku tych, kiedy to nie trzeba było nic wyczarować, zaczarować, odczarować czy oczarować. Z siódmego dnia tygodnia korzystają wszyscy, w szczególności czarodzieje.
Fleur pilnowała, by jej nowy piekarnik upiekł idealnie ciasto z dyni i  Ciasteczka Hibiskusowe, zerkając jak Bill gra w szachy czarodziejów ze swoim synem. Dominique kręciła się na zewnątrz, dając upust zmagazynowanym w niej pokładom energii, a Victoire siedziała na piasku i patrzyła na fale.
Pogoda była wspaniała – słońce, chłodna bryza, brak chmur na niebie. Lato zapowiadało się spokojnie, pięknie, idealnie.
Aż tu nagle…
Tuż koło drzwi wejściowych rozległ się huk, wystrzał, stukotanie, a w powietrze poderwała się ogromna chmura piasku i kurzu. Wrzask – sześć podniesionych głosów – szybko stłumił jakiekolwiek inne odgłosy. Cała rodzina Victorie zebrała się na podwórzu i patrzyła z przerażeniem na tą wielką wrzeszcząco – śmiejącą się zakurzoną katastrofę.
Pierwszy z kłębów wzburzonego piasku wynurzył się Artur Weasley. Był przygarbionym starszym panem o ciepłym charakterze, przeraźliwie chudym i posiwiałym. jego największą pasją były mugolskie wynalazki oraz sami ich twórcy. Uśmiechnął się szeroko, ukazując złotego zęba – najnowszą modę wśród mężczyzn emerytowanych i ścisnął dłoń syna:
- Dzień dobry – powiedział – Wybaczcie nam małe zamieszanie.
Z kieszeni spodni wydobył różdżkę, otrzepał ją wpierw z kurzu, a potem skierował w stronę nieopadającej ciągle piaskowej chmury. Wymamrotał zaklęcie i różdżka drgnęła, potem wydała dziwny odgłos i zaczęła zasysać kurz, piasek oraz – o mały włos by jej nie wciągnęła! – wyjściową sukienkę pani Molly Weasley.
- Arturze! – oburzyła się jego żona, ciągnąc materiał w swoim kierunku, podczas gdy pan Weasley nie potrafił sobie poradzić z przeciwzaklęciem.
- Witajcie, słonka! – młodszy brat Billa, George, promienny jak zawsze, znalazł się tuż przy wciąż oszołomionych gospodarzach i zaczął ich ściskać, całować i potrząsać ich dłońmi.
- Witaj, braciszku! Fleur, kwiatuszku, jak się masz? Ha, Lou, wiedziałem, masz mocny uścisk Weasleyów!
Po sekundzie do rozentuzjazmowanego Georga dołączyła jego małżonka, Angelina. Miała bardzo ciemną skórę, śliczne ciemne oczy i uśmiechała się chyba najpiękniej ze wszystkich znanych Victoire osób. Była bardzo delikatna i subtelna, jednocześnie czuła i kochająca.
- Dzień dobry, ślicznie wyglądasz – uścisnęła Victoire – Jak dobrze, że już mamy wakacje!
- Bardzo dobrze! – potwierdziły chórem jej dzieci, Fred i Roxanne. Od razu rozbiegły się gdzieś dookoła, nie wiadomo gdzie.
- Tak dobrze, że jesteście.
- Miło was widzieć!
- CZYM tu dotarliście?
- Och, ciasteczka!
Potem rozległ się kolejny wystrzał i obok pojawili się Ron i Hermiona, potem dumnie wkroczył Percy z małżonką, a na końcu dołączyła głośna gromadka Potterów. Wszyscy przywieźli ze sobą dużo, dużo dzieci!
W ten oto sposób Spokojna Niedziela w Muszelce stała się nagle Zjazdem Rodzinnym w Muszelce, czyli chaosem niekontrolowanym.
Kilkanaście rudych, brązowych, czarnych i blond główek goniących dookoła, co dawało złudzenie, że jest ich przynajmniej sześć razy więcej. Wszystkie odcienie skóry od alabastrowej bieli po ciemną czekoladę wirujące gdzieś pomiędzy morzem, a werandą Muszelki. Śmiechy od delikatnych chichotów do rechotów, po ryki w każdej tonacji i o każdym obliczu. Miliony uczuć wybuchających nagle i niespodziewanie, jedne po drugich, zmieniających się z prędkością światła. Stoły pełne jedzenia - ciastek, ciasteczek, sałatek, mięs, przekąsek i bliżej nieokreślonych eksperymentów Angeliny (bardzo smacznych).
Lawina kolorów, huragan dźwięków, morze podniesionych głosów, burza śnieżna pomysłów, tajfun plotek do obgadania, pogadania i rozgadania - Victoire nie dała rady wszystkiego tego ogarnąć.
Starała się przyzwyczaić do takich momentów od siedemnastu lat. Z marnym skutkiem.
W jej głowie zamiast trybu: zabawa, włączała się czerwona lampka z napisem: przeciążenie. Aby uniknąć spięcia, musiała się schować w miejscy oddalonym od reszty o kilka kilometrów. Albo przynajmniej o dwa piętra.
Kiedy już wyściskali ją wszyscy wujkowie, kiedy już uściskały ją wszystkie ciotki, kiedy już przybiła piątkę każdemu kuzynowi i uśmiechnęła się do każdej kuzynki, miała nadzieję, że uda jej się niepostrzeżenie wymknąć. Niestety.
- Victoire, cukiereczku, może wyczarujesz nam coś ładnego? - zaćwierkała słodko Fleur – Niedawno zdjęli z niej namiar – szepnęła do siedzącej obok Ginny, jakby ta nie miała o tym pojęcia – jest naprawdę zdolna.
Fleur lubiła się chwalić swoimi dziećmi i Victoire zdążyła się przyzwyczaić. Nie miałaby jednak nic przeciwko temu, aby zajęła się raczej wychwalaniem pod niebiosa Dominique.
- Nie sądzę mamo, żeby… - zaczęła oponować, ale przerwał jej głos wujka Rona:
- Namiar to bzdury, prawda Harry?
Harry przytaknął mu, aczkolwiek niepewnie, po czym obaj wdali się w dyskusję, której Victoire już nie słyszała, bo szybko się ulotniła. Niczym senne marzenie po przebudzeniu.
Była już w połowie drogi, gdy zderzyła się z czymś dużym i ciepłym. Zdenerwowana, że znowu coś/ktoś jej przerywa, odwróciła się z groźnym błyskiem w oczach i stanęła na wprost zielonego swetra z dużym, żółtym „T”.
Zamrugała i odsunęła się na krok.
- Dzień dobry – powiedziała jej uśmiechnięta przeszkoda, posiadająca twarz Teddyego Lupina. Wyglądał inaczej niż ostatnio, ale Victoire nie potrafiła określić co się w nim zmieniło. Był wyższy? Nie, on zawsze był wysoki, zawsze wyższy od niej. Może jakoś szerszy? Nie, przecież prezentował się przyzwoicie i sweter Weasleyów wciąż na niego pasował.
- Już wiem – uśmiechnęła się triumfalnie – Twoje włosy! Są normalne!
Tedd opuścił głowę, jakby się zawstydził i odruchowo przeczesał swoje ciemnobrązowe włosy.
- To zależy, co się rozumie pod pojęciem „normalne” – wzruszył ramionami – Stwierdziłem, że potrzebna mi zmiana.
- Mhm… - przytaknęła Victoire – Teraz mają kolor, który łatwo określić.
- Czyżby? – uśmiechnął się chłopak.
- Taa… - Victoire już miała powiedzieć, że wyglądają na brązowe, ale wtedy dostrzegła w nich różnokolorowe refleksy, zaciemnienia na końcach i jaśniejsze pasma. Chyba zauważyła też kilka siwych włosów. Zmarszczyła brwi – Hej! – zaprotestowała – Oszukujesz, zrobiłeś z nimi coś…
- Nie – pokręcił głową ubawiony Tedd – Jestem niewinny.
Przewróciła oczami.
- Jasne, jasne.
Usłyszała, że głosy w salonie niepokojąco milkną. Zerknęła na Tedda i z błyskiem w oku postanowiła wykorzystać jego osobę. Kiedyś mu się za to odwdzięczy, może. Wepchnęła go lekko w stronę salonu, co wzbudziło maleńką sensację i wywołało kolejną lawinę uczuć – buziaków, ścisków, uścisków, nacisków – a sama wbiegła na górę, nim ktokolwiek zdołał sobie o niej przypomnieć.


_____
- jestem zmuszona rozdzielać rozdziały, bo są za długie ; < 


3 komentarze :

  1. Początek troszke mnie zmylił.. zjazd Weasley'ów boosko, ile tych dzieciaków tam było?? No i oczywiście Teddy takie miałam przeczucie że się pojawi i co... i jest! ;D jestem ciekawa dalszej części także czeekam z niecierpliwością..

    adam

    PS. Życzę weny :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział wcale nie długi! Ja tam chce więcej! Ale w końcu doczekałam się Teddy'ego! :D Super, że wreszcie sie pojawił (: Pisz szybciutko kolejny rozdział :)
    Weny życzę, Kath (przez ciebie pewnie bardziej znana jako "Ż" z "Jestem sama, bo Peeta Mellark nie istnieje.":D)

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetne! Wciągnęłam się;) Zapraszam na: http://theelizabethstory.blogspot.com/ ;D

    OdpowiedzUsuń