Jej
bohaterka była uwięziona w wieży. Nie byle jakiej wieży – najwyższej,
najchłodniejszej i najciemniejszej, jaka była w całym zamku. Została tam
uwięziona z powodu nieposłuszeństwa wobec Króla i Królowej, które okazała na
balu, wystawiając tym samym królewską parę na pośmiewisko całego dworu. Królowej
się to nie spodobało – nie zwykła, by się jej sprzeciwiano. Była bezwzględna –
rozkazała natychmiast zamknąć księżniczkę, aby jej nietakt jak najszybciej
popadł w niepamięć.
„W
najwyższej wieży!” – zarządziła Królowa – „Do odwołania!”
Księżniczka
zdawała sobie sprawę z tego, że Królowa łatwo jej nie odpuści. Poprzedniego
śmiałka, który sprzeciwił się prawu, zamknęła dożywotnio. Tłumaczyła się
później, że kompletnie o nim zapomniała...
Księżniczka
nie chciała umrzeć.
Była
młoda, więc wciąż żyła w przeświadczeniu, że mogłaby trwać wiecznie. Piękną i
młodą, wolną.
Tym
bardziej nie spodobało jej się umieranie według zasad Królowej.
Spojrzała
przez okno – wieża była naprawdę wysoka, ale inne wyjście z niej nie istniało.
Musiała skakać. Może uda jej się przeżyć.
Ubranie
skutecznie uniemożliwiało jej ruchy i drażniło skórę.
Najpierw
wypięła szpilki z włosów. Loki opadły srebrzystą kaskadą na plecy. Potem wyswobodziła
się z sukni – rozpięła gorset, zdjęła kilogramy materiału. Zsunęła buciki i stanęła
całkiem naga przy oknie.
Blask
księżyca oświetlał jej sylwetkę, gdy wspięła się na parapet. Chłód ciągnął od kamieni
do jej bosych stóp.
Odetchnęła
– pierwszy raz w życiu - i rzuciła się przed siebie.
Victoire
zwinęła notatki, bo zaczynało świtać. Zapowiadał się kolejny, piękny, wakacyjny
dzień.
Cóż,
przynajmniej tak jej się wydawało…
Ha!
Nic bardziej mylnego.
Zaczęło się niewinnie…
Leniwa niedziela, dzień z gatunku
tych, kiedy to nie trzeba było nic wyczarować, zaczarować, odczarować czy
oczarować. Z siódmego dnia tygodnia korzystają wszyscy, w szczególności
czarodzieje.
Fleur pilnowała, by jej nowy
piekarnik upiekł idealnie ciasto z dyni i
Ciasteczka Hibiskusowe, zerkając jak Bill gra w szachy czarodziejów ze swoim
synem. Dominique kręciła się na zewnątrz, dając upust zmagazynowanym w niej
pokładom energii, a Victoire siedziała na piasku i patrzyła na fale.
Pogoda była wspaniała –
słońce, chłodna bryza, brak chmur na niebie. Lato zapowiadało się spokojnie, pięknie,
idealnie.
Aż tu nagle…
Tuż koło drzwi wejściowych
rozległ się huk, wystrzał, stukotanie, a w powietrze poderwała się ogromna
chmura piasku i kurzu. Wrzask – sześć podniesionych głosów – szybko stłumił
jakiekolwiek inne odgłosy. Cała rodzina Victorie zebrała się na podwórzu i
patrzyła z przerażeniem na tą wielką wrzeszcząco – śmiejącą się zakurzoną
katastrofę.
Pierwszy z kłębów wzburzonego
piasku wynurzył się Artur Weasley. Był przygarbionym starszym panem o ciepłym
charakterze, przeraźliwie chudym i posiwiałym. jego największą pasją były
mugolskie wynalazki oraz sami ich twórcy. Uśmiechnął się szeroko, ukazując
złotego zęba – najnowszą modę wśród mężczyzn emerytowanych i ścisnął dłoń syna:
- Dzień dobry – powiedział –
Wybaczcie nam małe zamieszanie.
Z kieszeni spodni wydobył
różdżkę, otrzepał ją wpierw z kurzu, a potem skierował w stronę nieopadającej
ciągle piaskowej chmury. Wymamrotał zaklęcie i różdżka drgnęła, potem wydała
dziwny odgłos i zaczęła zasysać kurz, piasek oraz – o mały włos by jej nie
wciągnęła! – wyjściową sukienkę pani Molly Weasley.
- Arturze! – oburzyła się
jego żona, ciągnąc materiał w swoim kierunku, podczas gdy pan Weasley nie
potrafił sobie poradzić z przeciwzaklęciem.
- Witajcie, słonka! –
młodszy brat Billa, George, promienny jak zawsze, znalazł się tuż przy wciąż
oszołomionych gospodarzach i zaczął ich ściskać, całować i potrząsać ich
dłońmi.
- Witaj, braciszku! Fleur,
kwiatuszku, jak się masz? Ha, Lou, wiedziałem, masz mocny uścisk Weasleyów!
Po sekundzie do rozentuzjazmowanego
Georga dołączyła jego małżonka, Angelina. Miała bardzo ciemną skórę, śliczne ciemne
oczy i uśmiechała się chyba najpiękniej ze wszystkich znanych Victoire osób.
Była bardzo delikatna i subtelna, jednocześnie czuła i kochająca.
- Dzień dobry, ślicznie
wyglądasz – uścisnęła Victoire – Jak dobrze, że już mamy wakacje!
- Bardzo dobrze! –
potwierdziły chórem jej dzieci, Fred i Roxanne. Od razu rozbiegły się gdzieś
dookoła, nie wiadomo gdzie.
- Tak dobrze, że jesteście.
- Miło was widzieć!
- CZYM tu dotarliście?
- Och, ciasteczka!
Potem rozległ się kolejny
wystrzał i obok pojawili się Ron i Hermiona, potem dumnie wkroczył Percy z
małżonką, a na końcu dołączyła głośna gromadka Potterów. Wszyscy przywieźli ze
sobą dużo, dużo dzieci!
W ten oto sposób Spokojna Niedziela
w Muszelce stała się nagle Zjazdem Rodzinnym w Muszelce, czyli chaosem
niekontrolowanym.
Kilkanaście rudych,
brązowych, czarnych i blond główek goniących dookoła, co dawało złudzenie, że
jest ich przynajmniej sześć razy więcej. Wszystkie odcienie skóry od
alabastrowej bieli po ciemną czekoladę wirujące gdzieś pomiędzy morzem, a
werandą Muszelki. Śmiechy od delikatnych chichotów do rechotów, po ryki w
każdej tonacji i o każdym obliczu. Miliony uczuć wybuchających nagle i
niespodziewanie, jedne po drugich, zmieniających się z prędkością światła.
Stoły pełne jedzenia - ciastek, ciasteczek, sałatek, mięs, przekąsek i bliżej
nieokreślonych eksperymentów Angeliny (bardzo smacznych).
Lawina kolorów, huragan
dźwięków, morze podniesionych głosów, burza śnieżna pomysłów, tajfun plotek do
obgadania, pogadania i rozgadania - Victoire nie dała rady wszystkiego tego
ogarnąć.
Starała się przyzwyczaić do
takich momentów od siedemnastu lat. Z marnym skutkiem.
W jej głowie zamiast trybu:
zabawa, włączała się czerwona lampka z napisem: przeciążenie. Aby uniknąć
spięcia, musiała się schować w miejscy oddalonym od reszty o kilka kilometrów.
Albo przynajmniej o dwa piętra.
Kiedy już wyściskali ją
wszyscy wujkowie, kiedy już uściskały ją wszystkie ciotki, kiedy już przybiła
piątkę każdemu kuzynowi i uśmiechnęła się do każdej kuzynki, miała nadzieję, że
uda jej się niepostrzeżenie wymknąć. Niestety.
- Victoire, cukiereczku,
może wyczarujesz nam coś ładnego? - zaćwierkała słodko Fleur – Niedawno zdjęli
z niej namiar – szepnęła do siedzącej obok Ginny, jakby ta nie miała o tym
pojęcia – jest naprawdę zdolna.
Fleur lubiła się chwalić
swoimi dziećmi i Victoire zdążyła się przyzwyczaić. Nie miałaby jednak nic
przeciwko temu, aby zajęła się raczej wychwalaniem pod niebiosa Dominique.
- Nie sądzę mamo, żeby… -
zaczęła oponować, ale przerwał jej głos wujka Rona:
- Namiar to bzdury, prawda
Harry?
Harry przytaknął mu,
aczkolwiek niepewnie, po czym obaj wdali się w dyskusję, której Victoire już
nie słyszała, bo szybko się ulotniła. Niczym senne marzenie po przebudzeniu.
Była już w połowie drogi,
gdy zderzyła się z czymś dużym i ciepłym. Zdenerwowana, że znowu coś/ktoś jej
przerywa, odwróciła się z groźnym błyskiem w oczach i stanęła na wprost
zielonego swetra z dużym, żółtym „T”.
Zamrugała i odsunęła się na
krok.
- Dzień dobry – powiedziała
jej uśmiechnięta przeszkoda, posiadająca twarz Teddyego Lupina. Wyglądał
inaczej niż ostatnio, ale Victoire nie potrafiła określić co się w nim
zmieniło. Był wyższy? Nie, on zawsze był wysoki, zawsze wyższy od niej. Może
jakoś szerszy? Nie, przecież prezentował się przyzwoicie i sweter Weasleyów
wciąż na niego pasował.
- Już wiem – uśmiechnęła się
triumfalnie – Twoje włosy! Są normalne!
Tedd opuścił głowę, jakby
się zawstydził i odruchowo przeczesał swoje ciemnobrązowe włosy.
- To zależy, co się rozumie
pod pojęciem „normalne” – wzruszył ramionami – Stwierdziłem, że potrzebna mi
zmiana.
- Mhm… - przytaknęła
Victoire – Teraz mają kolor, który łatwo określić.
- Czyżby? – uśmiechnął się
chłopak.
- Taa… - Victoire już miała
powiedzieć, że wyglądają na brązowe, ale wtedy dostrzegła w nich różnokolorowe
refleksy, zaciemnienia na końcach i jaśniejsze pasma. Chyba zauważyła też kilka
siwych włosów. Zmarszczyła brwi – Hej! – zaprotestowała – Oszukujesz, zrobiłeś
z nimi coś…
- Nie – pokręcił głową
ubawiony Tedd – Jestem niewinny.
Przewróciła oczami.
- Jasne, jasne.
Usłyszała, że głosy w
salonie niepokojąco milkną. Zerknęła na Tedda i z błyskiem w oku postanowiła
wykorzystać jego osobę. Kiedyś mu się za to odwdzięczy, może. Wepchnęła go
lekko w stronę salonu, co wzbudziło maleńką sensację i wywołało kolejną lawinę
uczuć – buziaków, ścisków, uścisków, nacisków – a sama wbiegła na górę, nim
ktokolwiek zdołał sobie o niej przypomnieć.
_____
- jestem zmuszona rozdzielać rozdziały, bo są za długie ; <
Początek troszke mnie zmylił.. zjazd Weasley'ów boosko, ile tych dzieciaków tam było?? No i oczywiście Teddy takie miałam przeczucie że się pojawi i co... i jest! ;D jestem ciekawa dalszej części także czeekam z niecierpliwością..
OdpowiedzUsuńadam
PS. Życzę weny :*
Rozdział wcale nie długi! Ja tam chce więcej! Ale w końcu doczekałam się Teddy'ego! :D Super, że wreszcie sie pojawił (: Pisz szybciutko kolejny rozdział :)
OdpowiedzUsuńWeny życzę, Kath (przez ciebie pewnie bardziej znana jako "Ż" z "Jestem sama, bo Peeta Mellark nie istnieje.":D)
Świetne! Wciągnęłam się;) Zapraszam na: http://theelizabethstory.blogspot.com/ ;D
OdpowiedzUsuń