Rozdział IX



Teddy Lupin z natury był ciekawski i wścibski.
No, trudno. Zdarzają się i tacy.
Wiedział jednak, że zdobytych informacji nie należy perfidnie wykorzystywać, ani – broń, Merlinie! – przekazywać dalej. Szczególnie jeśli takowe są niesprawdzone.
Dlatego znalazł się w potrzasku.
Tak, to właśnie on poznał słodką tajemnicę Victoire i bardzo mu było z tego powodu wstyd. Ale co on może na to, że to akurat na jego dłoni wylądował zwitek papieru, który miała otrzymać jakaś… (zerknął jeszcze raz w tekst) … Sasha? To nie jego wina!
Czuł się jednak odpowiedzialny, w pewnym stopniu, za to, co dziewczyna ma zamiar zrobić. Akurat z eliksirów był dobry i doskonale wiedział, że jeśli jakiś płyn jest przygotowywany przez osoby niedoświadczone, nie należy wypróbowywać go na kimkolwiek. Właściwie ktoś, kto nie do końca potrafi przygotowywać eliksiry, wcale nie powinien się tym zajmować. Może wystąpić cała gama innych, poważniejszych skutków ubocznych, jeśli zmieni się choćby najmniej istotny składnik.
Z listu wyczytał, że Victoire nie całkiem zna się na przygotowywaniu Eliksiru Euforii, a ten – mimo tego, że wydawał się prosty – łatwo mógł stać się swym zupełnym przeciwieństwem. W najmroczniejszych scenariuszach Eliksir Euforii mógł nawet powodować trwałe uszkodzenia cielesne i psychiczne. Nie poleciłby go nikomu.
Jednak, mimo wszystko, to nie była jego sprawa. Ba, nawet nie powinien się o niej dowiedzieć, gdyby nie ten liścik…
Miał więc wybór: może udać, że o niczym nie wiem i patrzeć jak Victoire się pogrąża – czego bardzo nie chciał i praktycznie od razu odrzucił ten pomysł.
Mógł również przyznać się, że czytał jej prywatną korespondencję, kategorycznie zabronić jej podania eliksiru matce i tym samym rozpętać między nimi poważną kłótnię (z listu jasno wynika, że Victoire ma dość wszelkich rozkazów) – tego nie chciał tym bardziej, bo… po prostu nie. Od czasu gdy rozmawiali, trwało między nimi coś przyjemnego, takie ciche porozumienie. Bardzo mu zależało na tym, żeby ono wciąż trwało…
Dlatego stwierdził, że najodpowiedniejsze w tej sytuacji będzie wyjście numer 3 – podmienienie eliksiru. Przygotowywał już wcześniej Eliksir Euforii, - nie pytajcie dlaczego, to była raczej zawstydzająca sytuacja… - więc wiedział czego szukać. Sam fakt, że był w płynnej postaci, zawężał także pole poszukiwań. Victoire była sprytna, tak jak Fleur, więc na pewno nie ryzykowała chowania eliksiru gdzieś po kątach Muszelki. To zdecydowanie było niebezpieczne, szczególnie że jej matka była szkolną prymuską i szybko zorientowałaby się z czym ma do czynienia.
Teddy miał więc pewność, że Eliksir Euforii ukryty jest w pokoju Vicky.
Musiał się upewnić, że dziewczyna go nie przyłapie. Musiał wybrać dobry moment, a jednocześnie zmuszony był działać bezzwłocznie, nim będzie za późno.
Wykorzystał chwilę, kiedy Victoire wyszła na dwór, aby porozmawiać z rodzeństwem. Lub raczej: pokłócić się, gdyż już po chwili dało się słyszeć wrzaski i krzyki. U wszystkich Weasleyów charakterystyczne było to, że gdy zaczynali – ich kłótnia mogła trwać w nieskończoność. Teddy bardzo na to liczył.
Wszedł możliwie najciszej do królestwa Victoire i od razu poraziła go głębia kolorów i ogólny brak ładu, jakiego można by się spodziewać po córce pedantycznej Fleur. Pod tym względem Vicky zdecydowanie wdała się w Weasleyów. Do ścian miała przyczepione zdjęcia, rysunki i pojedyncze kolorowe karteczki zapisane niezgrabnym pismem. Na biurku kłębiły się notatki. Książki na półkach leżały dziwnie, niektóre były otwarte, w inne wetknięte były prowizoryczne zakładki.
Teddy zatrzymał się na chwilę, ale później przypomniał sobie, po co tu jest i misja przesłoniła mu wszystko inne. Włączył swój radar i starannie namierzał, dotykając możliwie jak najmniej rzeczy.
Trzy minuty i nic.
Czwarta minuta, piąta…
Merlinie, nie może tu siedzieć tyle czasu! 
Nerwowo przeczesał dłonią włosy i jeszcze raz rozejrzał się dookoła. Coś błysnęło, gdy odwrócił się w stronę półki z książkami. Przyjrzał się. Po chwili na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Bingo!
Powszechnie wiadomo, że jeśli chce się coś schować, najlepiej ukryć to w miejscu, które wydaje się nam oczywiste. To zwykła logika: schowaj to gdzieś, gdzie by się można tego spodziewać, a nikt tego nie znajdzie, bo kryjówka wyda się mu za… prosta? Rozumiecie? Nawet jeśli nie, Victoire wydawało się to inteligentne rozwiązanie. Dlatego ukryła buteleczkę perfum pośród innych kosmetyków.
Teddy nie musiał długo szukać właściwej. Pamiętał konsystencje i zapach Eliksiru Euforii. Poza tym, samo powąchanie wywaru sprawiało, że uśmiech pojawiał się na twarz i coś uderzało do głowy.
Młody Lupin był tak uradowany, że miał ochotę sam sobie pogratulować. Już trzymał w dłoniach zamiennik o równie miętowym zapachu, który chciał wlać do środka, ale wtedy pojawił się kłopot. Co zrobić z właściwym Eliksirem Euforii? Nie może go wypić, za duże niebezpieczeństwo.
Okno było jak zwykle otwarte. Młody czarodziej wychylił przez nie głowę i upewnił się, że nikt przypadkiem nie znajduje się w pobliżu. Odkręcił szybko nakrętkę i wylał eliksir za okno. Miał wielką nadzieje, że nie sprawi on, że kwiaty zaczną chichotać czy coś takiego. To by było niewskazane.
Wlał wcześniej przygotowany wywar – czyli zabarwioną wodę z solą i miętą – odłożył buteleczkę na miejsce i szybko wyszedł z pokoju. Błagał tylko Merlina, by Victoire jednak nie zdecydowała się użyć eliksiru…
Szybko miał się zawieść.
Fleur dorwała swoją starszą córkę tuż przed obiadem.
- Jutro wyjeżdżacie do Francji! – zaćwierkała radośnie. Przemknęła przez pokój i zniknęła za drzwiami, nim Victoire zdążyła jakkolwiek zareagować. Bardzo dobrze, bo pierwszym dźwiękiem, jaki wydała z siebie jej córka, było długie jęknięcie pełne goryczy, rozpaczy, smutku i żalu.
Vicky nie otrzymała jeszcze odpowiedzi od swojej najlepszej przyjaciółki, ale sprawy zaszły już za daleko. Sytuacja wymagała natychmiastowego działania. Teraz albo Francja. W jej głowie to zdanie brzmiało naprawdę tragicznie.
Victoire pobiegła do pokoju bo buteleczkę, potem rzuciła się do kuchni, gdzie gotował się jeszcze obiad. Sam się gotował, a babcia Teddyego go pilnowała. Uśmiechnęła się do dziewczyny, gdy ta wpadła jak burza do pomieszczenia.
- Dzień dobry – powiedziała szybko blondynka i wpadła w wir pracy – Pomogę pani – oświadczyła i zaczęła nakrywać do stołu.
Biedna pani Tonks, nawet nie zdawała sobie sprawy jakie szatańskie rzeczy dzieją się właśnie pod jej nosem…
A może jednak była tego świadoma?
Fleur przez cały obiad nie odezwała się słowem. Udawała ogromne zainteresowanie swoim posiłkiem, ale ani razu – ku rozpaczy Victoire – nie wzięła łyka soku dyniowego.
Jak do licha ma się jej udać, skoro matka uparcie nie chce wypić eliksiru?! Co jeszcze może zrobić?! Wielki Merlinie, a może ona o wszystkim wie?!
Przerażenie ściskało żołądek Victoire, sprawiało, że drżały jej dłonie i było jej bardzo gorąco, przez co rumieńce pojawiały się na jej policzkach.
Teddy także siedział jak na szpilkach. Nie miał specjalnie apetytu, a tylko zerkał nerwowo to na panią Weasley, to na jej córkę. Czy to już? Czy to się stanie właśnie dzisiaj? Może jednak się nie zdecydowała? Może sama wyrzuciła flakonik i nie będzie kłopotu…?
W tym właśnie momencie Fleur wypiła całą szklankę swojego dyniowego soku. Duszkiem. Do dna.
Victoire dla pewności odczekała jeszcze minutę.
- Mamo – zaczęła cicho, grzebiąc widelcem w talerzu i nie podnosząc wzroku – co z moim stażem?
Jeśli to możliwe, temperatura w pokoju spadła właśnie o jakieś pięćdziesiąt stopni.
Dominique i Louis zrobili wielkie oczy i zaczęli się gapić na siostrę. Teddy powstrzymał się od jęku. Pan Weasley niewzruszenie jadł swój obiad. Starsza pani piła wolno sok dyniowy i patrzyła spod przymrużonych powiek na blondwłosą Weasleyównę.
Fleur odłożyła głośno sztućce na talerz.
Temat Victoire i jej „niezdrowego” według matki zainteresowania rzeczami zupełnie zbytecznymi, nie był poruszany od pamiętnego dnia ważenia Eliksiru Euforii.
- Co z nim nie tak? – zapytała pani Weasley, a Victoire mogła przysiąc, że jej głos był jak lód. Zabójczo mroźny. Przerażająco zimny. Bezdusznie chłodny.
Vicky skupiła się na rozgniataniu jedzenia na swoim talerzu.
- Ja chciałabym…
- Myślałam, że ta sprawa jest już zamknięta – przerwała jej matka - Jedziesz do Francji – dodała, jakby to miało wszystko wyjaśnić.
- Mamo. Ja naprawdę chciałabym przynajmniej spróbować – powiedziała twardo Victoire, ale Fleur skwitowała te słowa nieszczerym śmiechem.
- Proszę cię, nikomu jeszcze nic dobrego nie wyszło z pisania. Kim chcesz niby być? Kolejną bzdurną redaktorką bazgrzącą kilka nieszczerych słów o nieistotnych plotkach? Jak zamierzasz tym żyć? Co tym chcesz osiągnąć? Z twoimi możliwościami…
- Z moimi możliwościami – przerwała jej Victoire – mogłabym być rzeczywiście dobrą pisarką – podniosła wzrok i ich spojrzenia skrzyżowały się. Atmosfera była tak gęsta, że Louis, Dominique i Tedd nie potrafili zrobić wdechu.
- Będziesz rzeczywiście dobra – kiwnęła głową Fleur – ale nie w pisaniu.
- Ale ja…
- To, ma cherie, jest koniec dyskusji.
- Ale…
- Nie.
Victoire zerwała się z krzesła w przypływie furii i chciała powiedzieć matce coś dotkliwego i bardzo niemiłego, ale powstrzymała się, bo mogła tylko pogorszyć swoją sytuację.
Pobiegła na górę. Nic nie było już w stanie jej pomóc. Łzy spłynęły jej po policzkach.
Dotarła do swojego pokoju i trzasnęła drzwiami. Obrazki na jej ścianie zadrżały. Niewiele myśląc, zdarła je w paru ruchach i rzuciła na środek pokoju. Nad niczym się już nie zastanawiała. Już nie myślała. Już nie chciała. Nie potrzebowała niczego – byleby tylko miała święty spokój. Podarła kilka przypadkowych kartek. Zrzuciła całą zawartość biurka, potem wyjęła jego szuflady i zaczęła wysypywać wszystkie zapisane stronice. Wszystko, co kiedykolwiek stworzyła nie miało już znaczenia, skoro nie mogła się tym cieszyć. Po co jej to wszystko?! Flakoniki perfum stłukły się w zetknięciu z podłogą. Rozerwała kilka książek. Na kilku kartkach atrament zostawił wielką, ciemną plamę.
Wygrzebała skądś różdżkę - sama nie wiedziała, jak znalazła się w jej ręce – sama nie widziała, co zamierza z nią zrobić.
Musi się pozbyć tego wszystkiego. Po co jej to wszystko? To są tylko śmieci. Niepotrzebne śmieci!
Zaczęła mamrotać zaklęcie, kiedy nagle różdżka wymknęła się z jej palców.
- Co?! – Victoire odwróciła się i napotkała wzrok młodego Lupina – czego chcesz?! – warknęła groźnie.
- Nie rób tego – poprosił.
Prychnęła.
- Zostaw mnie, to nie twoja sprawa.
- To ja pozbyłem się eliksiru.
Teddy patrzył jak twarz blondwłosej blednie, staje się niemal przeźroczysta. Potem obserwował, jak przybiera wyraz niedowierzania, by po chwili zmienić się w złość, a potem jej oczy błyszczą i pojawia się furia.
- Skąd wiedziałeś?!
- List do Sashy… - ale dziewczyna nie pozwoliła mu dokończyć:
- Jak śmiałeś?! – chciała go po prostu uderzyć, ale w porę złapał jej dłoń i zamknął w mocnym uścisku swojej.
- Vicky…
- Zostaw mnie! – wyrwała rękę i ponownie wybuchnęła płaczem - Nienawidzę cię! Wynoś się!
Wyszedł.
Ciche porozumienie się rozerwało…  


----
Jezusieńku, jakie to jest melodramatyczne o.o

Rozdział VIII

- Czego potrzebujemy? – Victoire pochylała się nad cynowym kociołkiem, z którego buchała para i pojedyncze bąbelki płynu.
- Jesteś tego pewna? – zapytał znowu Scott. Zadawał to pytanie co trzy minuty.
- Tak – odpowiedziała mu Vicky jak co trzy minuty.
Westchnął i spojrzał na listę.
- Eliksir Euforii – odczytał – Składniki, hmm… Pancerzyki chitynowe?
- Są – potwierdziła dziewczyna.
- Figi abisyńskie?
- Tak – przytaknęła.
- Sok z cytryny?
- Mhm.
- Mięta?
- Co? – zmarszczyła brwi Victoire.
- Mięta – powtórzył Scott – Łagodzi skutki uboczne.
- Skutki uboczne…?
- Mhm. Uzależnienie, nadmierny chichot, niepochamowana chęć łapania ludzi za nosy… - wymieniał.
- Ugh – jęknęła dziewczyna, ale po chwili wybuchnęła śmiechem.
Scott spojrzał na nią jak na wariatkę.
- Nie rozumiem co w tym śmiesznego – stwierdził ponuro.
Victoire uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Fleur łapiąca ludzi za nosy? – parsknęła – Samo to jest zachwycające!
Chłopak pokręcił głową, patrząc na nią z politowaniem, ale usta mu drżały. Powstrzymał się jednak, bo umiał panować nad emocjami dużo lepiej niż jego przyjaciółka.
- Nie sądzisz, że jeśli twoja matka zacznie łapać ludzi za nos, ktoś się zorientuje? Wiesz, ona raczej rzadko wdaje się w kontakty międzyludzkie…
Dziewczyna pokręciła głową, wciąż się uśmiechając.
- Przynajmniej byłoby zabawnie – wzruszyła ramionami, ale na wszelki wypadek dosypała jeszcze mięty. Dużo mięty.
Trzy godziny później Victoire wracała powoli do Muszelki. Na twarz starała się przybrać jak najbardziej cierpiętniczy i skruszony wyraz, a w dłoni trzymała flakonik perfum matki Wooda, w którym tak naprawdę przelewał się Eliksir Euforii.
Ani Vicky, ani Scott nie byli pewni jak on dokładnie działa, ale wydawał się być względnie niegroźny. W końcu chyba jeszcze nikt nie umarł od nadmiaru szczęścia, prawda? Wystarczyłoby tylko podać Fleur eliksir, a ona w przypływie radości albo zgodzi się na „staż” swojej córki, albo zacznie łapać ludzi za nosy. Wszystko pięknie.
Tylko jak zaaplikować jej Eliksir tak, aby się nie zorientowała? Hmm…
Victoire miała nadzieję dostać się do domu niepostrzeżenie. Niestety, wiecznie czujna Fleur nie odpuściłaby kolejnej kłótni z córką. Szczególnie, że jakoś musiała wyładować cały ten kumulujący się w niej od kilku dni stres.
W kuchni nie było nikogo – pani Weasley wszystkich wygoniła do swoich zajęć. Jej córka otworzyła drzwi i zaskoczyło ją, że matka jej oczekuje.
Fleur siedziała wygodnie na jednym z krzeseł, w dłoniach trzymała kubek z jakimś parującym płynem. Victoire spojrzała najpierw na niego i przez podobieństwo do eliksiru, który właśnie trzymała w dłoniach, żołądek skurczył się jej do postaci małego orzeszka. Miała wrażenie, że cały jej genialny plan został wypisany na jej własnym czole i czujne oko Fleur wszystko wyłapało, a co za tym idzie – jej bystry umysł wszystko już wie.
Schowała flakonik perfum za plecami i spuściła głowę. Szkoda, że nie była już sześcioletnią dziewczynką, wtedy wszystko poszłoby łatwiej, bo miałaby jeszcze dziecięcy tłuszczyk, który dodawał jej uroku. Nigdy nie sądziła, że to powie, ale przydałby się jej właśnie teraz. Potrzebowała jakiejkolwiek pomocy.
Odchrząknęła.
- Mamo…
- Dlaczego podważasz moje decyzje? – zapytała Fleur – Dlaczego mnie bojkotujesz? Dlaczego mnie nie słuchasz? Dlaczego chcesz popełniać błędy? Dlaczego uważasz, że nie chcę dla ciebie jak najlepiej?
Victoire wypuściła ze świstem powietrze. Odpowiadanie na wszystkie pytania po kolei nie było dobrym pomysłem, szczególnie, że nie uzgodniła żadnej mocnej linii obrony z siostrą i bratem. W trójkę mogliby ją przekonać, ale Vicky nie widziała nawet, czy w ogóle próbowali. Dlatego musiała improwizować…
- Przepraszam, mamo – wymamrotała – To nie tak, że cię nie słucham… Ja tylko… ja sama… ja nie wiem…
Oj, Merlinie, jest beznadziejna. Prawdziwa mistrzyni pogrążania się, nie ma co…
- Chciałabym, żebyście pojechali do dziadków, gdyż uważam, że wyjdzie wam to na dobre.
- Tak, mamo – przytaknęła Victoire.
- Naprawdę nie mam zamiaru odbierać wam wakacji. To będą dwa tygodnie, które spędzicie we Francji. To piękne miasto. Wyjdzie wam to na dobre – powtórzyła, zastanawiając się, czy jej córka wie, że teraz przekonuje bardziej siebie, niż ją.
- Nie chcę się kłócić, mamo – Victoire uniosła głowę.
- Wiem o tym. Ja też nie. Dobrze, że się zgadzasz – Fleur odetchnęła. Czyżby z ulgą? – Twoje rodzeństwo także nie ma nic przeciwko.
„Och, a więc to tak?” – pomyślała Victoire i miała wrażenie, że zaraz zaczerwieni się ze złości – „Nawet nie próbowali się bronić!”
- Przepraszam, że zrobiłam scenę przy gościach – westchnęła jeszcze – Pójdę teraz do pokoju… - nawet nie zaczekała na odpowiedź i pobiegła na górę.
Miała ochotę trzasnąć drzwiami, oj miała. Ale mogłoby to wzbudzić podejrzenia matki. „Merlinie” – Victoire przewróciła oczami – „Jaki ona sieje postrach…”
Postawiła niewielki, fantazyjny flakonik perfum na biurku i usiadła naprzeciw niego.
Irytowała ją matka i jej żelazne zasady. Irytowało ją wieczne rozkazywanie, wieczne posłuszeństwo i wieczne wyrzuty. Miała po dziurki w nosie wszystkich tych momentów, w których Fleur podkreślała swoją wyższość, bo to było po prostu idiotyczne… Rodzice Wooda powtarzali mu, żeby robił co chce, ale niech robi to całym sercem. Victoire była pewna, że gdyby tylko mogła pisać, robiłaby to całym sercem. Z resztą, cały czas tak robi! Nie wyobraża sobie innej możliwości. Nie. Po prostu nie.
Z drugiej strony, to, co chciała zrobić, wydawało jej się nieetyczne. I właśnie – bezsprzecznie! - takie było. Ma podać swojej matce magiczny płyn, żeby osiągnąć korzyści tylko dla siebie? Idiotyzm i kompletny egoizm! Przecież tak nie można… Własną matkę…?! A jeśli coś pójdzie nie tak? Co wtedy zrobi?! Może się zakończyć dużo gorzej niż łapaniem za nosy…
Uderzyła głową w blat biurka. Nie, żeby to jakoś pomagało, ale przynajmniej… No przynajmniej… Nie, przepraszam. Taka reakcja w ogóle nie miała sensu.
- Muszę napisać do Sashy – stwierdziła Victoire, podnosząc głowę. Myśl spadła na nią nagle. Takie wielkie oświecenie. Wspaniale, może uderzanie głową w twarde przedmioty jednak działa!
Nie sądziła, że Sasha stanie się wyrocznią czy wróżbitką i przepowie jej jakie będą konsekwencje takiego zachowania, ale mimo wszystko dobrze byłoby poznać opinię przyjaciółki. Co do Wooda, miała pewność, że jest na nie. Jeśli zaś chodzi o Flya… Victoire skrzywiła się. Tak, jak na razie wciąż czuje się urażona i nie ma zamiaru się z nim kontaktować.
Wyjęła jakiś papier i zaczęła pisać:

Moja kochana przyjaciółko…

Nie bawiła się w dłuższe wstępy, dlatego od razu żywo zaczęła opisywać, o co chodzi – oczywiście, jak to dziewczęta mają w zwyczaju, starannie uwzględniła wszystkie szczegóły.

Dlatego błagam cię o pomoc, bo sama nie wiem, co mam robić. Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł, ale z drugiej strony… Ja muszę podjąć ten staż! Muszę! Od tego zależy całe moje życie…
Czekam na odpowiedź,
Victoire

- Victoire! – zawołała z dołu Fleur, na co jej córka nerwowo podskoczyła na krześle. Popatrzyła z przerażeniem na list, oderwała się od niego i szybko pobiegła na dół.
- Idę, mamo!
Teraz nie czas na prowadzenie wojny.
Jeszcze nie…
Głupiutka dziewczyna. Zawsze zapominała zamykać okno.
Dlatego, kiedy nerwowo zatrzasnęła drzwi, jej liścik wzbił się do lotu, chwilę błądził po pokoju i w końcu postanowił wyfrunąć. Na zewnątrz musiało mu się spodobać, bo krążył w powietrzu. Niestety, sam nie potrafił się utrzymać. Niesiony słabnącym wiatrem zbliżaj się do ziemi i czekało go nieuniknione – upadek. I w końcu wylądował.
Prosto na czyjejś dłoni…  

Rozdział VII


♪♫ How can we dance when our earth is turning?
How do we sleep while our beds are burning?



------

ostatnio łapie mnie zastój . wiec jeśli będę publikować rzadziej, nie zabijajcie . 

------
Muszelka, ze względu na swoje położenie, jest bardzo spokojnym miejscem – drastycznie zmienia się to jednak, gdy do grona jej mieszkańców dołącza nadpobudliwy dziewiętnastolatek i jego równie ruchliwa babcia.
Pani Tonks wyglądała na raczej spokojną osóbkę. Jeśli nie wygląd, to choćby wiek powinien sygnalizować, że jej ulubionym zajęciem będzie szydełkowanie, wertowanie starych ksiąg z eliksirami albo cokolwiek, co nie wymaga wiele wysiłku. Otóż nie!
Od pierwszego dnia Andromeda siała popłoch. Zaczęło się od tego, że uparła się, by pomagać Fleur w kuchni. Była świetną kucharką, nawiasem mówiąc, czym zyskała sobie cichą nienawiść pani domu. Potem zaczęła także nadzorować sprzątanie, samodzielnie podejmując się niektórych obowiązków. Apogeum negatywnych emocji Fleur osiągnęła, gdy starsza kobieta zaczęła werbować jej dzieci, niczym małe, podatne szczeniaczki, do swojej rozochoconej armii.
Andromeda Tonks stanowiła zagrożenie – to od pierwszej chwili zauważył radar Fleur.
Kolejną równie groźną istotą okazał się być wnuk starszej pani. Fleur zbyt dobrze znała myśli dziewiętnastoletnich chłopców – och, Merlinie! Oni wszyscy byli tacy sami! – by zauważyć, że kręci się niebezpiecznie blisko jej córki. Jej małej, kochanej Victoire! Nawet jeśli sama dziewczyna tego nie zauważała.
Rzeczywiście, skoncentrowany obserwator, który wiedział, czego szukać, mógłby dostrzec małe, z pozoru niewinne gesty wymieniane przez dwoje nastolatków. Ot, takie tam – spojrzenia, nieco dłuższe niż by wypadało; dotknięcia dłoni, przypadkowe oczywiście; uśmiechy pod nosem; rozkojarzenie; nieprzespane noce…
Fleur się to nie podobało, o nie, ani trochę.
Po pierwsze dlatego, że Victoire – nieważne, że już siedemnastoletnia – wciąż była jej małą córeczką.
Po drugie dlatego, że dziewczyna przede wszystkim musiała skupić się teraz na nauce! Tak, jest młoda, jej umysł teraz chłonie najwięcej, a musi być dobra. Musi, bo inaczej ten świat ją zmiażdży – a jest bezlitosny i okrutny.
Po trzecie dlatego, że akurat Teddy nie był odpowiednim materiałem na partnera. Tak, Fleur wiedziała, że był dobrym chłopakiem – nie zmieniło to jednak faktu, że lubił otaczać się wianuszkiem dziewcząt. Fleur nie chciała, żeby jej córka musiała cierpieć.
Postanowiła więc przyjąć typową dla siebie taktykę obronną – a nic tak nie pomaga w budowaniu porządnego muru, jak rodzina. Wiedziała, że raczej nie ma co liczyć na męża. Był złotym człowiekiem, ale – jak typowy mężczyzna – nie potrafił zrozumieć kobiety.
W przypadku niebezpiecznego zauroczenia młodym Lupinem trzeba było wytoczyć ciężką artylerię. Najlepiej natychmiast, teraz, już, w tym momencie. W neutralnym miejscu. Przy świadkach. Przy śniadaniu.
- Może wybralibyście się na tydzień do dziadków we Francji? – zapytała słodko.
Tak widziała to Fleur. Trochę inaczej odebrały to jej dzieci:
Louis zastanawiał się nad tym, jakby uniknąć pracy dzisiejszego dnia i zamknąć się w pokoju, debatując nad losem magicznych zwierząt, które kłusownicy zamykali w niewoli. Był bardzo ambitnym trzynastoletnim chłopcem.
Dominique rozważała w głowie taktykę - wolno żując dziwnie wyglądającą, niebieską owsiankę pani Tonks o smaku „polnych jagód zbieranych o poranku” – którą pomagał jej opracować wczoraj Ted. Okazał się być bardzo praktycznie pożytecznym partnerem przy tajnej grze w Quidditcha.
Victoire rozmyślała i fantazjowała o tym, co zostanie jej polecone do stworzenia, zrobienia, odkrycia lub znalezienia, gdy będzie już – już jutro! – w mieszkaniu Phyllidy Spore. Rano otrzymała jakimś dziwnym, egzotycznym ptakiem, przypominającym małego strusia (dosłownie małego, wręcz miniaturowego – taką kieszonkową wersję!), liścik, gdzie znajdował się adres, pod który miała się udać i godzina, na którą miała się stawić. Ted już obiecał jej, że ją podwiezie. Tym razem Harry NAPRAWDĘ pożyczył mu motor Syriusza. Tak przynajmniej twierdził Lupin.
Wtem, nagle, jak ostry błysk w ciemnościach, jak huk w ogłuszającej ciszy, jak ostry płomień w czasie ulewnego deszczu, do ich świadomości wdziera się stanowczy, zimny głos matki:
- Jutro do Francji. Niszczę wasze marzenia.
Victoire mogła przysiąc, że wtedy wszystko na chwilę zamarło.
Po chwili trzy głosy zerwały się, łapiąc szybko powietrze, przekrzykując się nawzajem i podając coraz bardziej błahe argumenty:
- Jutro, mamo? Ale ja nie mogę… Musze przygotować sobie tyle rzeczy, muszę porządnie uporządkować wiele spraw i mam całą masę ważnych…!
- Ja nie mogę, mamo. Naprawdę, nie czuję się ostatnio najlepiej. Chciałam trochę odpocząć, może trochę się pouczyć, poćwiczyć…
- Nie, mamo! Ja już się umówiłam, już obiecałam… Sashy, że się spotkamy! Nie mogę tego odwołać, tak dawno się nie widziałyśmy i…!
Nie zdarzyło się jeszcze w Muszelce, że rządom matki sprzeciwiły się wszystkie pociechy równocześnie.
Kubek, który Fleur odłożyła na stół, sprawił – swym trzaskiem – że każdy się trochę wzdrygnął, nawet ona sama.
- Pojedziecie do Francji – powiedziała, a w głowie stłumiła francuskie przekleństwo – Dziadkowie się ucieszą. Już do nich pisałam. Nie możecie sprawić im zawodu.
„O, tak”, pomyślała ze złością Victoire, „jeżeli nie działa postawienie na swoim, lepiej od razu zabrać się za naciąganie sumień niewinnych dzieci.”
Postanowiła być twarda. Jest, och, Merlinie! no, siedemnastolatką i czas, żeby sama zaczęła działać. Nie przychodził jej jednak do głowy żaden argument na tyle wiarygodny, żeby można go było wygodnie zaserwować i nie musieć za wiele tłumaczyć, więc postanowiła powiedzieć prawdę – i to był jej największy błąd.
- Mamo, ja nie mogę jechać – powiedziała wyraźnie – Mam zamiar zacząć pracę, staż… - wzruszyła ramionami – Nie wiem sama, jak to nazwać. W każdym razie, będę współpracować z Phyllidą Spore, tą pisarką, bo zamierzam, chcę i kocham pisać. Taka szansa nie powtórzy się już, bynajmniej nie prędko. Dlatego, proszę, nie mogę wyjechać do Francji. Muszę tu zostać.   
Znacie tę ciszę, co to jest bardziej wymowna niż jakiekolwiek słowa?
Cóż, Fleur jej nie znała…
- Jak to? – żachnęła się – O nie, nie, nie, moja droga. Victoire nie pozwalam ci na to. To nie jest dobry pomysł, to nie jest dobry sposób na życie, więc proszę cię… Jeśli to twoje hobby, proszę bardzo. Chcesz to baw się w pisanie historyjek, ale ja nie mam zamiaru płacić majątku za jakieś zajęcia, które są nijak nie przydatne…
- Nie trzeba za nie płacić – odezwał się Teddy.
- Są za darmo – dołączyła się cicho Victoire.
Fleur popatrzyła na nich zimnym wzrokiem. Czyli to ten młody Lupin nawtykał jej małej córeczce takich głupstw do głowy…?
- Nie zgadzam się. Pojedziesz do Francji. Wszyscy pojedziecie – objęła spojrzeniem trójkę swoich dzieci.
- Ale mamo… - zaprotestowały jednocześnie dziewczyny. Teddy wyłączył się z rozmowy. Pani Tonks westchnęła ciężko. Bill w ogóle zdawał się nie słyszeć wymiany zdań. A Louis… on się z tym pogodził. W sumie i tak nie miał tu nic do roboty.
- Nie – ucięła krótko Fleur.
Victoire wybiegła z domu.
Nie pamiętała, ile czasu po prostu pędziła przed siebie, płacząc, a przez ile wpadała w szał i zaczynała przeklinać ma Merlina wszystko, co akurat znajdowało się obok. Nawet chmury – o tak, nie ma to jak nawrzeszczeć na chmury…
Zostawiła za sobą plażę, dom, matkę, kłopoty. Miała ochotę odlecieć gdzieś daleko, gdzie byłaby sama, wolna i niezależna.
Nie wiedziała, dlaczego znalazła się akurat pod domem Scotta Wooda. W końcu ostatnio zdobyła tutaj raczej niekoniecznie przyjemne wspomnienia. Nawet teraz wzdrygnęła się, gdy pomyślała o lepkich palcach Flya, dotykających jej skóry.
Zastukała kołatką w kształcie głowy lwa, która okazała się być całkiem… żywa.
- Pani do kogo? – zapytała.
- Och – przestraszyła się Victoire – Proszę mi wybaczyć. Hmm. Czy zastałam Scotta?
Kołatka ziewnęła wielką, miedzianą paszczą, potem warknęła cicho i już po chwili zza drzwi wyłonił się Scott.
- Cześć – ucieszył się na jej widok.
Dziewczyna westchnęła z ulgą i przytuliła go, zaskakując tym ich oboje.
- Przepraszam, Scott – wymamrotała mu w szyję – Muszę z kimś porozmawiać, natychmiast. Nie wytrzymam oczekiwania na list od Sashy.
- Jasne – chłopak delikatnie poklepał ją po ramionach.
Kołatka odchrząknęła.
- Może byście tak weszli do środka? – zapytała, rzucając im spojrzenie spode łba.
- No tak – Scott przepuścił dziewczynę w drzwiach, uparcie unikając gniewnego spojrzenia miedzianego lwa.
- Rodziców nie ma - zamknął drzwi – Pracują, znowu. Jestem sam - państwo Wood doczekali się tylko jednego potomka.
Wziął Victoire pod rękę i zaprowadził ją do zagraconego sprzętem sportowo – bezużytecznym salonu. Usiedli na kanapie pokrytej miękkim, magicznym futerkiem w kolorze przypalonego podpłomyka.
- O czym chcesz porozmawiać?
Dziewczyna zaczerpnęła głęboko powietrza, jakby szykowała się na dłuuugie nurkowanie, po czym streściła mu po krótce całą sytuację.
Wood patrzył i przytakiwał, nie przerywając jej. Był wyjątkowo dobrym słuchaczem - oczywiście, jak na faceta…
- Nie rozumiem, dlaczego nie możesz się jej postawić – oświadczył w końcu, gdy Victoire opadła na kanapę. Zamknęła oczy i starała się uporządkować myśli.
- To moja matka.
- No i? Jesteś nastolatką, masz prawo do buntu!
Vicky pokręciła głową, ale na jej twarzy pojawił się nikły uśmiech.
- To. Jest. Fleur. – powiedziała bardzo wyraźnie – W jej domu nie może wystąpić coś takiego jak młodzieńczy bunt.
Scott oparł się wygodnie i podrapał w roztargnieniu po brodzie.
- Ona jest trochę jak jakiś dyktator, nie sądzisz?
Victoire zaśmiała się.
- Zdecydowanie – przytaknęła – Ale ja wiem, że nas kocha i chce jak najlepiej.
- To logiczne – pokiwał głową Wood – W końcu to twoja matka. Ale czy nie mogłaby siać dyktatury… gdzieś indziej? Rodzinny dom nie jest najlepszym miejscem na władzę absolutną.
- Wiem o tym.
- W każdym bądź razie, jesteś nastoletnią czarownicą. Musisz wymyślić jakiś genialny plan i sięgnąć po swoje.
- Genialny plan… - powtórzyła dziewczyna – Genialny plan…
- To musi być coś lekkiego, ale porządnie zaserwowanego – Scott uderzał sobie w zamyśleniu palcem o wargę – Coś łatwego w wykonaniu, ale sprytnego. Jednak nie na tyle, że podchodziłoby pod nikczemną zbrodnię…
- Genialny plan… - mamrotała dalej Victoire.
- Oczywiście, musi być też niewyczuwalne. I ściśle tajne. Nie możemy przecież pozwolić sobie na wpadkę, bo…
- Wood! – ocknęła się nagle dziewczyna, a zrobiła to tak gwałtownie, że chłopak aż podskoczył.
- Przepraszam – zaśmiała się – Wiem już – oznajmiła, gdy się uspokoiła – Scott, powiedz mi, czy w twojej rezydencji wciąż znajduje się ta urocza piwniczka, gdzie matka twojego ojca gotowała sobie eliksiry? – zapytała Victoire.
Oczy jej błyszczały, a na twarzy wykwitał diaboliczny uśmiech.
Scott głośno przełknął ślinę.
 - Przemyśl to, proszę cię.
Dziewczyna potarła dłonie w znaczącym geście.
- Och, zapewniam cię, Wood, że przemyślałam to bardzo dobrze…

Rozdział VI



___
proszę bardzo: ckliwe, mdłe, melodramatyczne coś, które musiałam tu umieścić, bo kocham . 
Dedykowane JJ'owi za bycie JJ'em <3
Dziękuję za ponad 1000 wejść. Wszyscy macie u mnie szklaneczkę Ognistej Whiskey! 
___

Victoire przydzielono w Puszczy maleńki pokoik, w którym miała przenocować razem z Dominique.
Nie zamierzała jednak spać.
„Noc jest taka piękna” - tłumaczyła sobie - „że za nic w świecie nie mogę jej przespać.”
Na ostatnim piętrze Puszczy znajdował się duży balkon, z którego świetnie można było obserwować niebo. Wdrapała się tam cicho, uważając, by schody nie zgłupiały i nie zaczęły skrzypieć. Miała jednak szczęście. Widać, nie tylko ona była w dobrym humorze.
Noc była zimna, ale jej to nie przeszkadzało. Chłodny wiatr drażnił nagą skórę jej przedramion i łydek, ale nic nie miało znaczenia, gdy gwiazdy świeciły tak pięknie.
Może i była głupią romantyczką, ale cóż z tego? To jej życie, ma prawo je przeżyć jak tylko chce.
„Tak”, powtórzyła, zadowolona, gdy kładła się na plecach, „Moje życie, moje prawo…”
Rozmarzyła się, wyobrażając sobie siebie jako prawdziwą buntowniczkę, która nikim i niczym nie musi się przejmować. Nie wredną, rozpuszczoną dziewczynę, która zeszła na złą drogę, ale prawdziwą, niezależną młodą kobietę, praktykującą, świetną czarownicę, która ma własne zdanie i z którą liczą się ludzie. Taak. To byłoby piękne.
Po chwili dołączyła do niej Rose. Bardziej wyczuła ją, niż zobaczyła. Do nozdrzy Victoire wdarł się przyjemny, otaczający kuzynkę zapach pomarańczy i wanilii – dziwny, ale harmonijny. Poczuła, jak Rose kładzie się obok niej i przez chwilę obie milczały.
- Piękna noc – stwierdziła cicho Rose i na ponownie zapanowała cisza...
- Co się stało, Vicky? – zapytała nagle ta młodsza – Jesteś bardzo podekscytowana.
Victoire przez chwilę rozważała czy jej kuzynka nie potrafi przypadkiem czytać w myślach.
- Zrobiłam tak, jak mi poradziłaś.
- Nie pamiętam, żebym ci coś doradzała.
Blondwłosa uśmiechnęła się.
- Może nie dosłownie…
- No tak – westchnęła Rose – cokolwiek to jest, mam nadzieję, że wykorzystasz to najlepiej, jak możesz.
- Ja też.
Na niebie pokazała się spadająca gwiazda.
- Victoire, jesteśmy prawdziwymi przyjaciółkami, tak?
- Jasne, Rosie, chyba tak.
- Możemy rozmawiać o wszystkim, prawda?
- Oczywiście, o czym tylko chcesz.
- I nie musimy przed sobą niczego udawać?
Victoire podniosła się, bo głos dwunastolatki zabrzmiał bardzo, bardzo poważnie. Rose wciąż leżała obok z zamkniętymi oczami, gdy zadała ostatnie pytanie:
- I mogę mieć pewność, że nie wyjawisz nikomu moich sekretów?
- Tak jest. Pewnie. Oczywiście – zapewniła ją żywo kuzynka.
Rose westchnęła i przez chwilę zbierała w sobie odwagę.
- Vicky, ja się zakochałam.
Takie mocne wyznanie w ustach młodziutkiej dziewczyny powinno zabrzmieć lekko, nierozsądnie i radośnie. W rzeczywistości było ciężkie, pełne uczucia, wyrzutów sumienia, złości i powagi. Wszystko to zmieszane razem, wstrząśnięte i podane sprawiło, że Victoire odniosła wrażenie, jakby zakręciło się jej w głowie.
- Nie powiem ci, Vicky, nic więcej. – oznajmiła Rose, otwierając oczy i podnosząc się do pozycji siedzącej – Przepraszam, ale na razie nie chcę o tym mówić. Jeszcze nie czas. Musiałam tylko powiedzieć to na głos, komuś, usłyszeć to i… nie wiem. Chciałam, żebyś wiedziała – uśmiechnęła się delikatnie, gdy Victoire odruchowo ją przytuliła - Dziękuję – wyszeptała jej we włosy.
Siedziały tak przez chwilę - nieświadome, że ktoś im się przygląda.
W końcu Rosie odsunęła się od kuzynki. Oczy miała błyszczące od łez. Przetarła je wierzchem dłoni i znowu próbowała się uśmiechnąć.
- Zimno mi, pójdę już – stwierdziła, podniosła się i szybko zniknęła wewnątrz domu.
Victoire nie wiedziała jaka miłość napełniała tę dwunastoletnią główkę takim smutkiem i chyba nie chciała wiedzieć. Czuła jednak, że gdyby tylko mogła, oddała by wszystko, by pomóc Rose. Zadrżała.
- Chłodno dziś – odezwał się męski głos obok niej.
Ted Lupin w ciemnych spodniach, podkoszulku i kurtce nagle pojawił się obok. Zdjął skórzaną ramoneskę i zarzucił Victoire na plecy, chociaż wcale o to nie prosiła. Jednak grzecznie podziękowała. Usiadł blisko niej i odrzucił głowę w tył.
- Piękna noc – stwierdził prosto.
Victoire ponownie położyła się na plecach, wtulając się w miękką kurtkę i wdychając jej ciężki zapach.
- Tak – zgodziła się, zamykając oczy.
Położył się obok.
- Nie rozumiem cię, Vicky – stwierdził po chwili Ted.
- Ja sama mam z tym problemy – powiedziała głośno dziewczyna.
- W jednej chwili skaczesz ze szczęścia i ubierasz się… - szukał właściwych słów - tak, jak byłaś ubrana, a potem jesteś cicha, grzeczna, przygaszona, posłuszna i… sam nie wiem.
- Masz rację.
- Jak możesz się tak szybko zmieniać? Dlaczego to robisz? Kim naprawdę jesteś?
Victoire zaśmiała się cicho.
- Noc jest za krótka, żeby odpowiedzieć na te wszystkie pytania.
- Dlaczego boisz się swoich rodziców? – zapytał niespodziewanie.
Dziewczyna momentalnie przyjęła pozycję obronną.
- Nie boję się – oświadczyła hardo.
- Dlaczego boisz się swojej matki? – sprecyzował chłopak. Okazał się nieustępliwy. Victoire westchnęła.
- Ona ma pewien plan, no wiesz, na całe życie – odpowiedziała cicho – Boję się, że nie potrafię go wypełnić.
Teddy obrócił się na bok i spojrzał na dziewczynę z góry. Otworzyła oczy.
- Nie musisz go wypełniać, jeśli nie chcesz – powiedział – To twoje życie.
Przeczesała palcami włosy.
- Też sobie to powtarzam.
- Czego się boisz?
- Sama nie wiem – pokręciła głową i usiadła szybko – Ted, to za trudne pytania. Nie jestem w stanie na nie odpowiedzieć. Moi rodzice są wspaniali. Kocham ich, ale mogli by w końcu przestać mną rządzić…
- Właśnie.
- Sęk w tym, że ja chyba nie potrafię się im przeciwstawić - przyłożyła palce do skroni i zaczęła kreślić maleńkie kółeczka – Boję się tego, co mogłabym zrobić. Co mogłabym zniszczyć. Boję się tego, że by mi nie wybaczyli…
- Nie możesz żyć w strachu.
Prychnęła.
- Cały czas tak żyję. Zawsze się bałam, zawsze się boję. Że będę za słaba, że za szybko się poddam, że przegram, że nie spełnię ich oczekiwań. Ciesz się, Ted, że nie masz rodziców. Unikasz tego całego zła… - urwała nagle.
Odwróciła do niego twarz, bo zorientowała się, że popełniła straszną gafę. Bez najmniejszego znaku ostrzeżenia pociągnęła go w górę i przytuliła się do jego piersi.
Coś, co ścisnęło jego wnętrzności, stopniowo opadało.
- Przepraszam – wyszeptała – Nie powinnam była tak mówić. Twoi rodzice… To, co im się stało… Wszystko… To straszne. Przepraszam.
Lupin – niepewnie – podniósł dłonie i położył na jej plecach. Przycisnął ją lekko do siebie i wdychał zapach jej włosów.
- Nie szkodzi – powiedział po długiej chwili – Nic się nie stało - powtórzył – Często powtarzam sobie, że przynajmniej byli bohaterami.
- To żadne pocieszenie – zauważyła cierpko Victoire.
- Może – zgodził się Ted – Ale pomaga przetrwać.
Powoli zaczynało świtać.
- Powinniśmy wracać – zauważyła dziewczyna. Nie wiedzieć czemu, czuła się bezpiecznie, gdy wyraźnie słyszała rytmiczne bicie jego serca.
Wolno odsunęli się od siebie. Nim Victoire zdążyła odejść, chłopak złapał ją za rękę i poczekał, aż na niego spojrzy.
- Nie pamiętam ich, Vicky – powiedział cicho. Promienie wschodzącego słońca grały wesoło w jego kolorowych włosach tworząc dziwny kontrast ze smutnym wyrazem twarzy - Czuję się źle z tym, że właściwie nie tęsknię, bo ich nie pamiętam.
Victoire przełknęła ślinę i odegnała natrętne łzy. Zdała sobie sprawę, że oto właśnie Ted Lupin otworzył przed nią jeden z najmroczniejszych zakamarków swojej duszy. Zrobiło jej się niewyobrażalnie smutno, ale jednocześnie czuła się szczęśliwa. Dotknęła jego włosów, były miękkie i delikatne.
Ścisnął jej dłoń.
- Powinniśmy wracać. 

Rozdział V


Dziewczyna popadła w euforię – zaczęła tańczyć, skakać, krzyczeć, piszczeć i płakać, wszystko na raz. Biedny Ted w ogóle nie wiedział o co jej chodzi.
- Udało mi się! – cieszyła się Victoire – Naprawdę mi się udało!
Chłopak wstał z łóżka, złapał ją za ramiona i starał się uspokoić.
- Hej, hej, kwiatuszku. O co ci chodzi?
W odpowiedzi dziewczyna cmoknęła go głośno w policzek i okręciła się dookoła.
- Jestem geniuszem! Jestem wspaniała! Jestem niesamowita! Jestem…
- Skromna – przerwał Ted, zamykając jej usta swoją dłonią – To już wiemy, ale powiedz co się stało?
Gdyby Victoire była w tamtej chwili w stanie logicznie myśleć, pewnie nie pisnęłaby słówka w stronę Teda Zdradź Mi Swój Sekret - Niech Pozna Go Świat Lupina. To byłoby samobójstwem.
W takim razie Victoire Monique Channel Weasley można oficjalnie uznać za martwą, bo gdy tylko odsunęła od ust dłoń chłopaka, w natłoku słów, w całym tym chaosie, który krążył jej po głowie, streściła mu swoje najgłębsze marzenie, najskrytsze pragnienie i kroki jakie poczyniła, by je osiągnąć. Trwało to ponad pół godziny, a mimo to nie przestała skakać ze szczęścia.
- Ja… Nie wiem, co mam powiedzieć – stwierdził Ted, gdy dziewczyna skończyła – To trochę zaskakujące i czuję się nieco zdezorientowany… Może usiądę – przysiadł na łóżku i zmarszczył czoło, jakby intensywnie o czymś myślał – Nie – pokręcił w końcu głową – Nie potrafię tego ogarnąć.
- Nie musisz! – krzyknęła Victoire – Świat jest taki piękny. Świat jest wspaniały. Życie, moje życie, jest takie cudowne... – i z głośnym westchnieniem opadła na łóżko obok niego. Zamknęła powieki i oparła się wygodnie.
- Hej, hej – potrząsnął nią Ted – Tylko mi tu nie zasypiaj! Mamy jechać do Molly!
- No, tak – odparła Victoire, ale nawet nie drgnęła.
- Wstawaj – chłopak podniósł ją do pozycji siedzącej i z bliska przyjrzał się jej twarzy. Przez chwilę kręcił głową na boki, po czym oświadczył: - Nie jesteś nietrzeźwa i nie wyglądasz jakby stało ci się coś złego, więc uznaję twój stan za zdolny do samodzielnego myślenia. Masz trzy minuty i widzimy się na dole – oświadczył, pokazując jej liczbę minut na palcach, jakby się bał, czy do jej świadomości w ogóle coś dociera – Czekam na ciebie. Musimy jechać, bo inaczej zabiją nas.
- Kto? – Victoire zmarszczyła brwi.
- Sam nie wiem, wszyscy. Czekam – dodał jeszcze, wychodząc z pokoju.
Victoire, wciąż tańcząc, podeszła do wielkiej szafy i otworzyła ją. Na wewnętrznej stronie drzwi zawieszone było długie lustro. Dziewczyna skrzywiła się, gdy przyjrzała się osobie po drugiej stronie.
- Ugh – jęknęła.
Patrzyła na szaro – czarne straszydło w wyzywającym ubraniu i upiornym makijażu. Włosy w nieładzie, oczy rozmazane, sukienka… fuj. Jak ona mogła doprowadzić się do takiego stanu?! W dodatku ten Lupin ją widział.
Victoire odetchnęła głęboko. Zamknęła oczy i uśmiechnęła się. Przeczesała palcami włosy, twarz – zmywając tym resztki makijażu.
- To nie ma znaczenia – powiedziała do siebie i wzięła w dłonie różdżkę schowaną w… Nie musicie wiedzieć, gdzie. To słodka tajemnica. Zaklęcia naprawdę ratują nieraz życie. Na przykład w przypadkach gdy istnieje duże prawdopodobieństwo, że rodzice zabiją cię, jeśli w trzy sekundy nie staniesz się chora i nie przemieścisz się do miejsca oddalonego o kilometry. Właśnie dlatego udało jej się wyglądać tak, jakby szalona impreza w ogóle nie miała miejsca. Ba, jakby w ogóle przez myśl jej nie przeszła – miała na sobie luźny ciemny sweter, dżinsy, miękkie botki - przez co wyglądała, jakby była mniejsza niż w rzeczywistości i bardziej bezbronna. Włosy spięła luźno w kucyk, jakby nie miała siły, żeby porządnie się nimi zająć. Po makijażu nie było śladu, nawet lakieru na paznokciach nie było. Zamiast upiornie czarnych powiek była bledsza niż zwykle cera i kilka piegów. A to wszystko w trzy minuty.
- Och – Ted wpatrywał się w nią z niedowierzaniem – Jejku. Wyglądasz… inaczej.
Victoire uśmiechnęła się do niego lekko, zadowolona z końcowego efektu. Była. Prawie. Och, gdyby tylko nie musiała udawać chorej…
 Spuściła wzrok, bo potwór prawdy gdzieś w jej żołądku zaczął wyżerać wnętrzności i dopiero teraz zauważyła o co opierał się chłopak.
- Czy to jest to, co ja myślę, że jest? – zapytała inteligentnie.
- To zależy, co myślisz.
- UKRADŁEŚ MOTOR SYRIUSZA?!
Ted pokręcił głową.
- W takim wypadku to zupełnie nie jest to, co myślisz.
- Jasne – prychnęła – Oświeć mnie.
- Pożyczyłem go od Harry’ego.
- Och, no tak. Wybacz, mój błąd – stwierdziła z ironią dziewczyna, kręcą się obok maszyny – pozwól, że sprostuję: UKRADŁEŚ MOTOR SYRIUSZA HARRY’EMU?! – wrzasnęła znowu.
Ted przewrócił oczami i rzucił jej czarny kask.
- Pożyczyłem go – powtórzył z uporem, ale dziewczyna wciąż się wahała. Uniósł brew, po czym zaczął zakładać kask. Usiadł na motorze - Jedziesz czy nie? – zapytał, uruchamiając maszynę.
Victoire westchnęła w odpowiedzi, założyła kask i usiadła za nim.
- Trzymaj się – ostrzegł i wystartował – tak prędko, że dziewczyna pisnęła i kurczowo złapała go w pasie. Ted się zaśmiał. Widocznie torturowanie jej sprawiało mu niemałą przyjemność.
Latanie motorem miało kilka wad, ale dziewczyna zignorowała je całkowicie i cieszyła się poczuciem niezależności, nieskończoności i wolności. Wiatr rozwiewał jej włosy, kłuł policzki, drażnił nozdrza i wdzierał się w płuca – chłodny i orzeźwiający. Pojawiały się gwiazdy, a niebo było bezchmurne. Victoire w całym swoim życiu nie widziała tak pięknego nieba. Westchnęłaby, gdyby tylko ryk silnika pozwalał jej zamyślić się czy skupić.
Wylądowali spokojnie, widać chłopak miał w tym dużą wprawę. Ciekawe jak często pożyczał motor Syriusza, żeby poćwiczyć…
Zatrzymali się przed dużym domem z szarej cegły, stojącym dokładnie na środku polany. Porośnięty był bluszczem tak bardzo, że widać było tylko drzwi wejściowe, okna i dach, a cegły – tylko miejscami.
Dom nazywany był Puszczą, bo właśnie w takowej się znajdował. Prowadziła do niego gęsto zarośnięta droga przez las, ale mimo to nie panowała w nim cisza. Wieczna wrzawa spowodowana była napływem gości, którzy bardzo cenili sobie towarzystwo państwa Weasleyów. Jak można się im dziwić? Wszystkich ciągnęło do starszych państwa: siwego pana z pasją w oczach, żywo zainteresowanego wszystkim i wszystkimi, który jak nikt inny potrafił poprawić humor i rozumiał niemal bez słów; pani, wciąż płomiennie rudej, pulchnej, emanującej dobrocią, miłością i ciepłym sercem, która była niezrównaną mistrzynią w opowiadaniu anegdot z życia, bo pamięć jej była idealna.
W Puszczy czuło się zawsze zapach świeżo pieczonego ciasta i słodki smak beztroski. Victoire lubiła to miejsce – ten dom, polanę, las...
Zdjęła kask i odrzuciła do tyłu jasne włosy. Odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się. Dzisiaj był jej dzień. Piękny dzień. Udało jej się!
- Radziłbym zaprzestać – odezwał się Ted, wyrywając ją z rozmarzenia – Ten uśmiech sprawia, że w zupełności nie przypominasz chorej.
No tak. Racja. Przecież tak kiepsko się czuła dziś rano.
- Dziękuję, już sobie poradzę – stwierdziła chłodno.
Nie zapukali, w tym domu tego nie wymagano. Lupin otworzył przed nią drzwi i przepuścił ją przodem, czym zyskał tylko rozdrażnione spojrzenie.
- Victoire!
Wir uścisków, pytań o samopoczucie, głośnych oświadczeń, że nie najlepiej wygląda i kilkanaście różnych porad, które miały zapewnić jej cudowne wyzdrowienie, spadł na nią znikąd.
Dziewczyna naprawdę nie przepadała za tym, żeby być w centrum uwagi, dlatego miała ochotę zatańczyć dzikie tango ze szczęścia, gdy uwaga wszystkich – a był to kolejny Zjazd Rodzinny – skupiła się na niebieskookim młodzieńcu w szalonej fryzurze i przetartych dżinsach.
- Lupin! – odezwał się groźnie Harry.
- Potter! – odpowiedział mu swobodnie Teddy – Tak bardzo się cieszę, że cię widzę, bo…
- Chciałeś mi coś powiedzieć? – niewzruszony mężczyzna patrzył na niego ni to gniewnie, ni to z błyskiem radości. Hmm, ciężko było to określić. Jeśli chodzi o Teda Lupina Harry dysponował całą gamą uczuć, od gniewu do euforii, lecz najdziwniejsze było to, że zawsze ukazywały się one jednocześnie. Sam nie wiedział, co ma z tym robić. Nie mógł się gniewać na chłopaka, chociaż bardzo próbował. Po prostu nie potrafił.
Teddy zmarszczył brwi i podrapał się w zamyśleniu po brodzie. Victoire dostrzegła tam lekki zarost i wydało jej się to całkowicie nieprzyzwoite.
- Wyglądasz jakoś inaczej – zawyrokował w końcu Ted – Zmieniłeś się. Nowa fryzura, zmieniłeś styl? Powiedz mi, bo nie zniosę tej niepewności.
- Usiłuję się na ciepie gniewać, młody.
Ted wybuchnął śmiechem.
- Daj spokój, nic się nie stało. Przepraszam, już będę się zachowywał grzecznie. Od jutra. Naprawdę, słowo honoru, obiecuję. A teraz może zajmiemy się czymś miłym? O, widzę tam ciasto!
To zabawne jak wiele problemów może naprawić coś słodkiego.
Złamane serce, niespełnione marzenia czy kłótnia rodzinna – po co się przejmować, zjedzmy ciasto dyniowe, tak!
- Och, Teddy – odezwał się nagle dodatkowy, nieznany dziewczynie głos – Ale z ciebie uparte stworzenie. Zupełnie jak matka.
W kącie ogromnego stołu – który w założeniu był okrągły, jednak, nie wiedzieć czemu, kąty miał – siedziała staruszka, poprawiając siwe włosy pomarszczoną dłonią i uśmiechając się do chłopaka.
- Babciu – ucieszył się nagle Ted – Nie wiedziałem, że tu będziesz. Kiedy przyjechałaś?
Staruszka ułożyła drobną dłoń na kolanach, jak prawdziwa dama. Siedziała prosto, ale nie sztywno i wyglądała na naprawdę przyjazną osobę.
- Niedługo przed tobą. Na moje szczęście, nie musiałam robić tego w tym okropnym pojeździe…
- To się nazywa motor, babciu.
- Wiem, jak to się nazywa – machnęła dłonią z rozdrażnieniem. Na jednym z palców błysnął zielony pierścień – nazwanie tego nie zmienia faktu, że to zła maszyna. Dawno cię u mnie nie było, dziecko.
- Przepraszam – Teddy pokonał odległość, jaka dzieliła jego i kobietę. Przysiadł na krześle obok, pochylił się i złożył na jej rumianym policzku głośnego buziaka – Byłem trochę zajęty… - tłumaczył się.
- Tak, tak, mój drogi. Ja wiem – uśmiechnęła się przebiegle Andromeda Tonks – Jak ma na imię powód twojego zajęcia?
- Miała na imię Teodora, babciu, ale to nieważne. Nieaktualne.
- Och, mój mały – staruszka zaśmiała się i pogładziła go po policzku – Jesteś zupełnie jak twoja matka.
Oczy Teddy’ego zalśniły na moment uczuciem, jaki żywił do tej kobiety. Potem na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
Do rozmowy na temat miłostek Lupina włączyli się wszyscy. Potem Ginny opowiedziała trochę o swoich „byłych”, czym zyskała sobie głośne uwagi zirytowanego Rona, który wciąż czuł się odpowiedzialny za swoją małą siostrzyczkę i zazdrosne spojrzenia Harry’ego.
Victoire liczyła na to, że uda jej się jakoś wymknąć i czmychnąć, do któregoś z wolnych pokoi. Na przykład do malutkiej biblioteki. Niestety, Fleur szybko to zauważyła i surowym spojrzeniem nakazała siedzieć córce na miejscu – między nią samą, a ojcem.
W końcu rozmowa, jak to zwykle bywa wśród ludzi dorosłych, zeszła na dolegliwości zdrowotne. Okazało się, że pani Andromeda nie doszła jeszcze do siebie po niedawno przechodzonej smoczej ospie. Choroba, zwłaszcza w starszym wieku, powodowała bóle kości i głowy przez długi czas, nawet bo względnym wyleczeniu.
- Ta dziewczyna, twoja przyjaciółka Harry, Luna – mówiła pani Tonks – Złota dziewczyna, nawiasem mówiąc, wysyła mi różne zagraniczne i trudnodostępne zioła, i specyfiki, ale nic nie jest wystarczająco dobre. Owszem, ostatnio otrzymałam wywar z ziół, który świetnie nadaje się na bezsenność, ale tylko na krótką metę, bo dolegliwości i tak pojawiają się w połowie snu.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś, babciu? – zmartwił się Ted - Zostałbym w domu i pomógł ci jakoś.
- Moje dziecko, nic nie zmieniłoby to, że byłbyś do mnie przykuty – pokręciła głową staruszka – Świetnie daję sobie radę sama, jeszcze. Po prostu czasem musze trochę odpocząć.
- Moim zdaniem – wtrąciła się Molly, a znała się jak nikt na leczeniu ludzkich dolegliwości – Dobrze by ci zrobiła, kochana Doro, zmiana otoczenia.
- Nawet mugole – ożywił się starszy pan Weasley – często korzystają z tej metody.
- To dobrze wpływa na człowieka – kontynuowała Molly – Inne powietrze, inne zapachy…
- Sama nie wiem… – pokręciła głową Andromeda Tonks - Ja nie…
- Może chciałaby się pani zatrzymać w Muszelce? – włączył się do rozmowy Bill. Odzywał się tak rzadko, że wszyscy zwrócili na niego spojrzenia. Jeszcze rzadziej zdarzało się, że dokonywał wyboru bez skonsultowania się z żoną, co dodatkowo wprowadziło wszystkich w nieme osłupienie.
- To dobry pomysł, babciu – odezwał się po chwili Ted.
- Nie chciałabym sprawiać problemu…
- Przecież to żaden problem! – pokręcił głową Bill – W Muszelce jest dużo wolnych pokoi, poza tym mieszkamy nad morzem w naprawdę pięknym miejscu i jest tam spokój, można wypoczywać. A my chętnie zyskamy świetne towarzystwo, prawda, kochanie?
Trudno było stwierdzić o czym myśli gorączkowo pobladła twarzyczka Fleur.
- T… tak – wydukała niepewnie. Jej mąż chyba nawet nie dostrzegł zdumienia, jakie miała w oczach.
- Świetnie, jutro może się pani zabrać do Muszelki – oświadczył pogodnie Bill.
Victoire zamrugała.
- Nie wracamy na noc do Muszelki? – zainteresowała się.
- Babcia Molly zaproponowała nam nocleg.
- Och… - wydukała dziewczyna. Miała ogromną ochotę jeszcze raz obejrzeć list ze zgodą. I jeszcze jeden. I kolejny raz. Była nim tak podekscytowana, że miała pewność, iż oglądałaby go całą noc. Może się to wydawać idiotyczne, ale ten list, ta zgoda, ta perspektywa współpracy ze znaną pisarką była pierwszą z samodzielnych rzeczy, jaką Victoire udało się zdobyć tylko dla siebie.
No trudno, później się nacieszy…