Rozdział VII


♪♫ How can we dance when our earth is turning?
How do we sleep while our beds are burning?



------

ostatnio łapie mnie zastój . wiec jeśli będę publikować rzadziej, nie zabijajcie . 

------
Muszelka, ze względu na swoje położenie, jest bardzo spokojnym miejscem – drastycznie zmienia się to jednak, gdy do grona jej mieszkańców dołącza nadpobudliwy dziewiętnastolatek i jego równie ruchliwa babcia.
Pani Tonks wyglądała na raczej spokojną osóbkę. Jeśli nie wygląd, to choćby wiek powinien sygnalizować, że jej ulubionym zajęciem będzie szydełkowanie, wertowanie starych ksiąg z eliksirami albo cokolwiek, co nie wymaga wiele wysiłku. Otóż nie!
Od pierwszego dnia Andromeda siała popłoch. Zaczęło się od tego, że uparła się, by pomagać Fleur w kuchni. Była świetną kucharką, nawiasem mówiąc, czym zyskała sobie cichą nienawiść pani domu. Potem zaczęła także nadzorować sprzątanie, samodzielnie podejmując się niektórych obowiązków. Apogeum negatywnych emocji Fleur osiągnęła, gdy starsza kobieta zaczęła werbować jej dzieci, niczym małe, podatne szczeniaczki, do swojej rozochoconej armii.
Andromeda Tonks stanowiła zagrożenie – to od pierwszej chwili zauważył radar Fleur.
Kolejną równie groźną istotą okazał się być wnuk starszej pani. Fleur zbyt dobrze znała myśli dziewiętnastoletnich chłopców – och, Merlinie! Oni wszyscy byli tacy sami! – by zauważyć, że kręci się niebezpiecznie blisko jej córki. Jej małej, kochanej Victoire! Nawet jeśli sama dziewczyna tego nie zauważała.
Rzeczywiście, skoncentrowany obserwator, który wiedział, czego szukać, mógłby dostrzec małe, z pozoru niewinne gesty wymieniane przez dwoje nastolatków. Ot, takie tam – spojrzenia, nieco dłuższe niż by wypadało; dotknięcia dłoni, przypadkowe oczywiście; uśmiechy pod nosem; rozkojarzenie; nieprzespane noce…
Fleur się to nie podobało, o nie, ani trochę.
Po pierwsze dlatego, że Victoire – nieważne, że już siedemnastoletnia – wciąż była jej małą córeczką.
Po drugie dlatego, że dziewczyna przede wszystkim musiała skupić się teraz na nauce! Tak, jest młoda, jej umysł teraz chłonie najwięcej, a musi być dobra. Musi, bo inaczej ten świat ją zmiażdży – a jest bezlitosny i okrutny.
Po trzecie dlatego, że akurat Teddy nie był odpowiednim materiałem na partnera. Tak, Fleur wiedziała, że był dobrym chłopakiem – nie zmieniło to jednak faktu, że lubił otaczać się wianuszkiem dziewcząt. Fleur nie chciała, żeby jej córka musiała cierpieć.
Postanowiła więc przyjąć typową dla siebie taktykę obronną – a nic tak nie pomaga w budowaniu porządnego muru, jak rodzina. Wiedziała, że raczej nie ma co liczyć na męża. Był złotym człowiekiem, ale – jak typowy mężczyzna – nie potrafił zrozumieć kobiety.
W przypadku niebezpiecznego zauroczenia młodym Lupinem trzeba było wytoczyć ciężką artylerię. Najlepiej natychmiast, teraz, już, w tym momencie. W neutralnym miejscu. Przy świadkach. Przy śniadaniu.
- Może wybralibyście się na tydzień do dziadków we Francji? – zapytała słodko.
Tak widziała to Fleur. Trochę inaczej odebrały to jej dzieci:
Louis zastanawiał się nad tym, jakby uniknąć pracy dzisiejszego dnia i zamknąć się w pokoju, debatując nad losem magicznych zwierząt, które kłusownicy zamykali w niewoli. Był bardzo ambitnym trzynastoletnim chłopcem.
Dominique rozważała w głowie taktykę - wolno żując dziwnie wyglądającą, niebieską owsiankę pani Tonks o smaku „polnych jagód zbieranych o poranku” – którą pomagał jej opracować wczoraj Ted. Okazał się być bardzo praktycznie pożytecznym partnerem przy tajnej grze w Quidditcha.
Victoire rozmyślała i fantazjowała o tym, co zostanie jej polecone do stworzenia, zrobienia, odkrycia lub znalezienia, gdy będzie już – już jutro! – w mieszkaniu Phyllidy Spore. Rano otrzymała jakimś dziwnym, egzotycznym ptakiem, przypominającym małego strusia (dosłownie małego, wręcz miniaturowego – taką kieszonkową wersję!), liścik, gdzie znajdował się adres, pod który miała się udać i godzina, na którą miała się stawić. Ted już obiecał jej, że ją podwiezie. Tym razem Harry NAPRAWDĘ pożyczył mu motor Syriusza. Tak przynajmniej twierdził Lupin.
Wtem, nagle, jak ostry błysk w ciemnościach, jak huk w ogłuszającej ciszy, jak ostry płomień w czasie ulewnego deszczu, do ich świadomości wdziera się stanowczy, zimny głos matki:
- Jutro do Francji. Niszczę wasze marzenia.
Victoire mogła przysiąc, że wtedy wszystko na chwilę zamarło.
Po chwili trzy głosy zerwały się, łapiąc szybko powietrze, przekrzykując się nawzajem i podając coraz bardziej błahe argumenty:
- Jutro, mamo? Ale ja nie mogę… Musze przygotować sobie tyle rzeczy, muszę porządnie uporządkować wiele spraw i mam całą masę ważnych…!
- Ja nie mogę, mamo. Naprawdę, nie czuję się ostatnio najlepiej. Chciałam trochę odpocząć, może trochę się pouczyć, poćwiczyć…
- Nie, mamo! Ja już się umówiłam, już obiecałam… Sashy, że się spotkamy! Nie mogę tego odwołać, tak dawno się nie widziałyśmy i…!
Nie zdarzyło się jeszcze w Muszelce, że rządom matki sprzeciwiły się wszystkie pociechy równocześnie.
Kubek, który Fleur odłożyła na stół, sprawił – swym trzaskiem – że każdy się trochę wzdrygnął, nawet ona sama.
- Pojedziecie do Francji – powiedziała, a w głowie stłumiła francuskie przekleństwo – Dziadkowie się ucieszą. Już do nich pisałam. Nie możecie sprawić im zawodu.
„O, tak”, pomyślała ze złością Victoire, „jeżeli nie działa postawienie na swoim, lepiej od razu zabrać się za naciąganie sumień niewinnych dzieci.”
Postanowiła być twarda. Jest, och, Merlinie! no, siedemnastolatką i czas, żeby sama zaczęła działać. Nie przychodził jej jednak do głowy żaden argument na tyle wiarygodny, żeby można go było wygodnie zaserwować i nie musieć za wiele tłumaczyć, więc postanowiła powiedzieć prawdę – i to był jej największy błąd.
- Mamo, ja nie mogę jechać – powiedziała wyraźnie – Mam zamiar zacząć pracę, staż… - wzruszyła ramionami – Nie wiem sama, jak to nazwać. W każdym razie, będę współpracować z Phyllidą Spore, tą pisarką, bo zamierzam, chcę i kocham pisać. Taka szansa nie powtórzy się już, bynajmniej nie prędko. Dlatego, proszę, nie mogę wyjechać do Francji. Muszę tu zostać.   
Znacie tę ciszę, co to jest bardziej wymowna niż jakiekolwiek słowa?
Cóż, Fleur jej nie znała…
- Jak to? – żachnęła się – O nie, nie, nie, moja droga. Victoire nie pozwalam ci na to. To nie jest dobry pomysł, to nie jest dobry sposób na życie, więc proszę cię… Jeśli to twoje hobby, proszę bardzo. Chcesz to baw się w pisanie historyjek, ale ja nie mam zamiaru płacić majątku za jakieś zajęcia, które są nijak nie przydatne…
- Nie trzeba za nie płacić – odezwał się Teddy.
- Są za darmo – dołączyła się cicho Victoire.
Fleur popatrzyła na nich zimnym wzrokiem. Czyli to ten młody Lupin nawtykał jej małej córeczce takich głupstw do głowy…?
- Nie zgadzam się. Pojedziesz do Francji. Wszyscy pojedziecie – objęła spojrzeniem trójkę swoich dzieci.
- Ale mamo… - zaprotestowały jednocześnie dziewczyny. Teddy wyłączył się z rozmowy. Pani Tonks westchnęła ciężko. Bill w ogóle zdawał się nie słyszeć wymiany zdań. A Louis… on się z tym pogodził. W sumie i tak nie miał tu nic do roboty.
- Nie – ucięła krótko Fleur.
Victoire wybiegła z domu.
Nie pamiętała, ile czasu po prostu pędziła przed siebie, płacząc, a przez ile wpadała w szał i zaczynała przeklinać ma Merlina wszystko, co akurat znajdowało się obok. Nawet chmury – o tak, nie ma to jak nawrzeszczeć na chmury…
Zostawiła za sobą plażę, dom, matkę, kłopoty. Miała ochotę odlecieć gdzieś daleko, gdzie byłaby sama, wolna i niezależna.
Nie wiedziała, dlaczego znalazła się akurat pod domem Scotta Wooda. W końcu ostatnio zdobyła tutaj raczej niekoniecznie przyjemne wspomnienia. Nawet teraz wzdrygnęła się, gdy pomyślała o lepkich palcach Flya, dotykających jej skóry.
Zastukała kołatką w kształcie głowy lwa, która okazała się być całkiem… żywa.
- Pani do kogo? – zapytała.
- Och – przestraszyła się Victoire – Proszę mi wybaczyć. Hmm. Czy zastałam Scotta?
Kołatka ziewnęła wielką, miedzianą paszczą, potem warknęła cicho i już po chwili zza drzwi wyłonił się Scott.
- Cześć – ucieszył się na jej widok.
Dziewczyna westchnęła z ulgą i przytuliła go, zaskakując tym ich oboje.
- Przepraszam, Scott – wymamrotała mu w szyję – Muszę z kimś porozmawiać, natychmiast. Nie wytrzymam oczekiwania na list od Sashy.
- Jasne – chłopak delikatnie poklepał ją po ramionach.
Kołatka odchrząknęła.
- Może byście tak weszli do środka? – zapytała, rzucając im spojrzenie spode łba.
- No tak – Scott przepuścił dziewczynę w drzwiach, uparcie unikając gniewnego spojrzenia miedzianego lwa.
- Rodziców nie ma - zamknął drzwi – Pracują, znowu. Jestem sam - państwo Wood doczekali się tylko jednego potomka.
Wziął Victoire pod rękę i zaprowadził ją do zagraconego sprzętem sportowo – bezużytecznym salonu. Usiedli na kanapie pokrytej miękkim, magicznym futerkiem w kolorze przypalonego podpłomyka.
- O czym chcesz porozmawiać?
Dziewczyna zaczerpnęła głęboko powietrza, jakby szykowała się na dłuuugie nurkowanie, po czym streściła mu po krótce całą sytuację.
Wood patrzył i przytakiwał, nie przerywając jej. Był wyjątkowo dobrym słuchaczem - oczywiście, jak na faceta…
- Nie rozumiem, dlaczego nie możesz się jej postawić – oświadczył w końcu, gdy Victoire opadła na kanapę. Zamknęła oczy i starała się uporządkować myśli.
- To moja matka.
- No i? Jesteś nastolatką, masz prawo do buntu!
Vicky pokręciła głową, ale na jej twarzy pojawił się nikły uśmiech.
- To. Jest. Fleur. – powiedziała bardzo wyraźnie – W jej domu nie może wystąpić coś takiego jak młodzieńczy bunt.
Scott oparł się wygodnie i podrapał w roztargnieniu po brodzie.
- Ona jest trochę jak jakiś dyktator, nie sądzisz?
Victoire zaśmiała się.
- Zdecydowanie – przytaknęła – Ale ja wiem, że nas kocha i chce jak najlepiej.
- To logiczne – pokiwał głową Wood – W końcu to twoja matka. Ale czy nie mogłaby siać dyktatury… gdzieś indziej? Rodzinny dom nie jest najlepszym miejscem na władzę absolutną.
- Wiem o tym.
- W każdym bądź razie, jesteś nastoletnią czarownicą. Musisz wymyślić jakiś genialny plan i sięgnąć po swoje.
- Genialny plan… - powtórzyła dziewczyna – Genialny plan…
- To musi być coś lekkiego, ale porządnie zaserwowanego – Scott uderzał sobie w zamyśleniu palcem o wargę – Coś łatwego w wykonaniu, ale sprytnego. Jednak nie na tyle, że podchodziłoby pod nikczemną zbrodnię…
- Genialny plan… - mamrotała dalej Victoire.
- Oczywiście, musi być też niewyczuwalne. I ściśle tajne. Nie możemy przecież pozwolić sobie na wpadkę, bo…
- Wood! – ocknęła się nagle dziewczyna, a zrobiła to tak gwałtownie, że chłopak aż podskoczył.
- Przepraszam – zaśmiała się – Wiem już – oznajmiła, gdy się uspokoiła – Scott, powiedz mi, czy w twojej rezydencji wciąż znajduje się ta urocza piwniczka, gdzie matka twojego ojca gotowała sobie eliksiry? – zapytała Victoire.
Oczy jej błyszczały, a na twarzy wykwitał diaboliczny uśmiech.
Scott głośno przełknął ślinę.
 - Przemyśl to, proszę cię.
Dziewczyna potarła dłonie w znaczącym geście.
- Och, zapewniam cię, Wood, że przemyślałam to bardzo dobrze…

5 komentarzy :

  1. Mraaaaaaaaaaah ;****
    Jezu, naprawdę się bałam, że po kilku rozdziałach stracisz zapał na pisanie, albo swój lekki styl. Ale nie, oczywiście że nie. I za to Cię kocham <3 xd

    Podobał mi się fragment jakby z punktu widzenia Fleur. Tak jak to stwierdził Scott kocha swoje dzieci ale... jest dyktatorką ^_^ No cóż, oby plan wypalił!

    Uwielbiam Teddy'ego i Andromedę, wiesz? :D

    mcr

    OdpowiedzUsuń
  2. Na wstępie, bardzo udany szablon ^^
    Krzyczenie na chmury, kłótnia z mamą, wybieganie z domu- jeszcze tylko przefarbuje się na czarno i będzie ze mnie rasowa BUNTOWNICZKA! ;D
    a teraz poważnie, ty wiesz, że uwielbiam czytać twoje prace, także nie będzie dla ciebie zaskoczeniem iż podobało mi się.
    ubóstwiam kołatkę- Lwa- musisz ją jeszcze gdzieś zaangażować, ona będzie MISTRZEM!
    całuję, Adaam ;*

    OdpowiedzUsuń
  3. dzień dobry, dobry wieczór pozdrawiam wszystkich z "Żeroma", nasz Jelon teraz się dobrze bawi ale za niedługo będzie kolejny rozdział, a jak nie to ja ją zmotywuje odpowiednio^^
    do miłego, Adaam xD

    OdpowiedzUsuń