Rozdział V


Dziewczyna popadła w euforię – zaczęła tańczyć, skakać, krzyczeć, piszczeć i płakać, wszystko na raz. Biedny Ted w ogóle nie wiedział o co jej chodzi.
- Udało mi się! – cieszyła się Victoire – Naprawdę mi się udało!
Chłopak wstał z łóżka, złapał ją za ramiona i starał się uspokoić.
- Hej, hej, kwiatuszku. O co ci chodzi?
W odpowiedzi dziewczyna cmoknęła go głośno w policzek i okręciła się dookoła.
- Jestem geniuszem! Jestem wspaniała! Jestem niesamowita! Jestem…
- Skromna – przerwał Ted, zamykając jej usta swoją dłonią – To już wiemy, ale powiedz co się stało?
Gdyby Victoire była w tamtej chwili w stanie logicznie myśleć, pewnie nie pisnęłaby słówka w stronę Teda Zdradź Mi Swój Sekret - Niech Pozna Go Świat Lupina. To byłoby samobójstwem.
W takim razie Victoire Monique Channel Weasley można oficjalnie uznać za martwą, bo gdy tylko odsunęła od ust dłoń chłopaka, w natłoku słów, w całym tym chaosie, który krążył jej po głowie, streściła mu swoje najgłębsze marzenie, najskrytsze pragnienie i kroki jakie poczyniła, by je osiągnąć. Trwało to ponad pół godziny, a mimo to nie przestała skakać ze szczęścia.
- Ja… Nie wiem, co mam powiedzieć – stwierdził Ted, gdy dziewczyna skończyła – To trochę zaskakujące i czuję się nieco zdezorientowany… Może usiądę – przysiadł na łóżku i zmarszczył czoło, jakby intensywnie o czymś myślał – Nie – pokręcił w końcu głową – Nie potrafię tego ogarnąć.
- Nie musisz! – krzyknęła Victoire – Świat jest taki piękny. Świat jest wspaniały. Życie, moje życie, jest takie cudowne... – i z głośnym westchnieniem opadła na łóżko obok niego. Zamknęła powieki i oparła się wygodnie.
- Hej, hej – potrząsnął nią Ted – Tylko mi tu nie zasypiaj! Mamy jechać do Molly!
- No, tak – odparła Victoire, ale nawet nie drgnęła.
- Wstawaj – chłopak podniósł ją do pozycji siedzącej i z bliska przyjrzał się jej twarzy. Przez chwilę kręcił głową na boki, po czym oświadczył: - Nie jesteś nietrzeźwa i nie wyglądasz jakby stało ci się coś złego, więc uznaję twój stan za zdolny do samodzielnego myślenia. Masz trzy minuty i widzimy się na dole – oświadczył, pokazując jej liczbę minut na palcach, jakby się bał, czy do jej świadomości w ogóle coś dociera – Czekam na ciebie. Musimy jechać, bo inaczej zabiją nas.
- Kto? – Victoire zmarszczyła brwi.
- Sam nie wiem, wszyscy. Czekam – dodał jeszcze, wychodząc z pokoju.
Victoire, wciąż tańcząc, podeszła do wielkiej szafy i otworzyła ją. Na wewnętrznej stronie drzwi zawieszone było długie lustro. Dziewczyna skrzywiła się, gdy przyjrzała się osobie po drugiej stronie.
- Ugh – jęknęła.
Patrzyła na szaro – czarne straszydło w wyzywającym ubraniu i upiornym makijażu. Włosy w nieładzie, oczy rozmazane, sukienka… fuj. Jak ona mogła doprowadzić się do takiego stanu?! W dodatku ten Lupin ją widział.
Victoire odetchnęła głęboko. Zamknęła oczy i uśmiechnęła się. Przeczesała palcami włosy, twarz – zmywając tym resztki makijażu.
- To nie ma znaczenia – powiedziała do siebie i wzięła w dłonie różdżkę schowaną w… Nie musicie wiedzieć, gdzie. To słodka tajemnica. Zaklęcia naprawdę ratują nieraz życie. Na przykład w przypadkach gdy istnieje duże prawdopodobieństwo, że rodzice zabiją cię, jeśli w trzy sekundy nie staniesz się chora i nie przemieścisz się do miejsca oddalonego o kilometry. Właśnie dlatego udało jej się wyglądać tak, jakby szalona impreza w ogóle nie miała miejsca. Ba, jakby w ogóle przez myśl jej nie przeszła – miała na sobie luźny ciemny sweter, dżinsy, miękkie botki - przez co wyglądała, jakby była mniejsza niż w rzeczywistości i bardziej bezbronna. Włosy spięła luźno w kucyk, jakby nie miała siły, żeby porządnie się nimi zająć. Po makijażu nie było śladu, nawet lakieru na paznokciach nie było. Zamiast upiornie czarnych powiek była bledsza niż zwykle cera i kilka piegów. A to wszystko w trzy minuty.
- Och – Ted wpatrywał się w nią z niedowierzaniem – Jejku. Wyglądasz… inaczej.
Victoire uśmiechnęła się do niego lekko, zadowolona z końcowego efektu. Była. Prawie. Och, gdyby tylko nie musiała udawać chorej…
 Spuściła wzrok, bo potwór prawdy gdzieś w jej żołądku zaczął wyżerać wnętrzności i dopiero teraz zauważyła o co opierał się chłopak.
- Czy to jest to, co ja myślę, że jest? – zapytała inteligentnie.
- To zależy, co myślisz.
- UKRADŁEŚ MOTOR SYRIUSZA?!
Ted pokręcił głową.
- W takim wypadku to zupełnie nie jest to, co myślisz.
- Jasne – prychnęła – Oświeć mnie.
- Pożyczyłem go od Harry’ego.
- Och, no tak. Wybacz, mój błąd – stwierdziła z ironią dziewczyna, kręcą się obok maszyny – pozwól, że sprostuję: UKRADŁEŚ MOTOR SYRIUSZA HARRY’EMU?! – wrzasnęła znowu.
Ted przewrócił oczami i rzucił jej czarny kask.
- Pożyczyłem go – powtórzył z uporem, ale dziewczyna wciąż się wahała. Uniósł brew, po czym zaczął zakładać kask. Usiadł na motorze - Jedziesz czy nie? – zapytał, uruchamiając maszynę.
Victoire westchnęła w odpowiedzi, założyła kask i usiadła za nim.
- Trzymaj się – ostrzegł i wystartował – tak prędko, że dziewczyna pisnęła i kurczowo złapała go w pasie. Ted się zaśmiał. Widocznie torturowanie jej sprawiało mu niemałą przyjemność.
Latanie motorem miało kilka wad, ale dziewczyna zignorowała je całkowicie i cieszyła się poczuciem niezależności, nieskończoności i wolności. Wiatr rozwiewał jej włosy, kłuł policzki, drażnił nozdrza i wdzierał się w płuca – chłodny i orzeźwiający. Pojawiały się gwiazdy, a niebo było bezchmurne. Victoire w całym swoim życiu nie widziała tak pięknego nieba. Westchnęłaby, gdyby tylko ryk silnika pozwalał jej zamyślić się czy skupić.
Wylądowali spokojnie, widać chłopak miał w tym dużą wprawę. Ciekawe jak często pożyczał motor Syriusza, żeby poćwiczyć…
Zatrzymali się przed dużym domem z szarej cegły, stojącym dokładnie na środku polany. Porośnięty był bluszczem tak bardzo, że widać było tylko drzwi wejściowe, okna i dach, a cegły – tylko miejscami.
Dom nazywany był Puszczą, bo właśnie w takowej się znajdował. Prowadziła do niego gęsto zarośnięta droga przez las, ale mimo to nie panowała w nim cisza. Wieczna wrzawa spowodowana była napływem gości, którzy bardzo cenili sobie towarzystwo państwa Weasleyów. Jak można się im dziwić? Wszystkich ciągnęło do starszych państwa: siwego pana z pasją w oczach, żywo zainteresowanego wszystkim i wszystkimi, który jak nikt inny potrafił poprawić humor i rozumiał niemal bez słów; pani, wciąż płomiennie rudej, pulchnej, emanującej dobrocią, miłością i ciepłym sercem, która była niezrównaną mistrzynią w opowiadaniu anegdot z życia, bo pamięć jej była idealna.
W Puszczy czuło się zawsze zapach świeżo pieczonego ciasta i słodki smak beztroski. Victoire lubiła to miejsce – ten dom, polanę, las...
Zdjęła kask i odrzuciła do tyłu jasne włosy. Odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się. Dzisiaj był jej dzień. Piękny dzień. Udało jej się!
- Radziłbym zaprzestać – odezwał się Ted, wyrywając ją z rozmarzenia – Ten uśmiech sprawia, że w zupełności nie przypominasz chorej.
No tak. Racja. Przecież tak kiepsko się czuła dziś rano.
- Dziękuję, już sobie poradzę – stwierdziła chłodno.
Nie zapukali, w tym domu tego nie wymagano. Lupin otworzył przed nią drzwi i przepuścił ją przodem, czym zyskał tylko rozdrażnione spojrzenie.
- Victoire!
Wir uścisków, pytań o samopoczucie, głośnych oświadczeń, że nie najlepiej wygląda i kilkanaście różnych porad, które miały zapewnić jej cudowne wyzdrowienie, spadł na nią znikąd.
Dziewczyna naprawdę nie przepadała za tym, żeby być w centrum uwagi, dlatego miała ochotę zatańczyć dzikie tango ze szczęścia, gdy uwaga wszystkich – a był to kolejny Zjazd Rodzinny – skupiła się na niebieskookim młodzieńcu w szalonej fryzurze i przetartych dżinsach.
- Lupin! – odezwał się groźnie Harry.
- Potter! – odpowiedział mu swobodnie Teddy – Tak bardzo się cieszę, że cię widzę, bo…
- Chciałeś mi coś powiedzieć? – niewzruszony mężczyzna patrzył na niego ni to gniewnie, ni to z błyskiem radości. Hmm, ciężko było to określić. Jeśli chodzi o Teda Lupina Harry dysponował całą gamą uczuć, od gniewu do euforii, lecz najdziwniejsze było to, że zawsze ukazywały się one jednocześnie. Sam nie wiedział, co ma z tym robić. Nie mógł się gniewać na chłopaka, chociaż bardzo próbował. Po prostu nie potrafił.
Teddy zmarszczył brwi i podrapał się w zamyśleniu po brodzie. Victoire dostrzegła tam lekki zarost i wydało jej się to całkowicie nieprzyzwoite.
- Wyglądasz jakoś inaczej – zawyrokował w końcu Ted – Zmieniłeś się. Nowa fryzura, zmieniłeś styl? Powiedz mi, bo nie zniosę tej niepewności.
- Usiłuję się na ciepie gniewać, młody.
Ted wybuchnął śmiechem.
- Daj spokój, nic się nie stało. Przepraszam, już będę się zachowywał grzecznie. Od jutra. Naprawdę, słowo honoru, obiecuję. A teraz może zajmiemy się czymś miłym? O, widzę tam ciasto!
To zabawne jak wiele problemów może naprawić coś słodkiego.
Złamane serce, niespełnione marzenia czy kłótnia rodzinna – po co się przejmować, zjedzmy ciasto dyniowe, tak!
- Och, Teddy – odezwał się nagle dodatkowy, nieznany dziewczynie głos – Ale z ciebie uparte stworzenie. Zupełnie jak matka.
W kącie ogromnego stołu – który w założeniu był okrągły, jednak, nie wiedzieć czemu, kąty miał – siedziała staruszka, poprawiając siwe włosy pomarszczoną dłonią i uśmiechając się do chłopaka.
- Babciu – ucieszył się nagle Ted – Nie wiedziałem, że tu będziesz. Kiedy przyjechałaś?
Staruszka ułożyła drobną dłoń na kolanach, jak prawdziwa dama. Siedziała prosto, ale nie sztywno i wyglądała na naprawdę przyjazną osobę.
- Niedługo przed tobą. Na moje szczęście, nie musiałam robić tego w tym okropnym pojeździe…
- To się nazywa motor, babciu.
- Wiem, jak to się nazywa – machnęła dłonią z rozdrażnieniem. Na jednym z palców błysnął zielony pierścień – nazwanie tego nie zmienia faktu, że to zła maszyna. Dawno cię u mnie nie było, dziecko.
- Przepraszam – Teddy pokonał odległość, jaka dzieliła jego i kobietę. Przysiadł na krześle obok, pochylił się i złożył na jej rumianym policzku głośnego buziaka – Byłem trochę zajęty… - tłumaczył się.
- Tak, tak, mój drogi. Ja wiem – uśmiechnęła się przebiegle Andromeda Tonks – Jak ma na imię powód twojego zajęcia?
- Miała na imię Teodora, babciu, ale to nieważne. Nieaktualne.
- Och, mój mały – staruszka zaśmiała się i pogładziła go po policzku – Jesteś zupełnie jak twoja matka.
Oczy Teddy’ego zalśniły na moment uczuciem, jaki żywił do tej kobiety. Potem na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
Do rozmowy na temat miłostek Lupina włączyli się wszyscy. Potem Ginny opowiedziała trochę o swoich „byłych”, czym zyskała sobie głośne uwagi zirytowanego Rona, który wciąż czuł się odpowiedzialny za swoją małą siostrzyczkę i zazdrosne spojrzenia Harry’ego.
Victoire liczyła na to, że uda jej się jakoś wymknąć i czmychnąć, do któregoś z wolnych pokoi. Na przykład do malutkiej biblioteki. Niestety, Fleur szybko to zauważyła i surowym spojrzeniem nakazała siedzieć córce na miejscu – między nią samą, a ojcem.
W końcu rozmowa, jak to zwykle bywa wśród ludzi dorosłych, zeszła na dolegliwości zdrowotne. Okazało się, że pani Andromeda nie doszła jeszcze do siebie po niedawno przechodzonej smoczej ospie. Choroba, zwłaszcza w starszym wieku, powodowała bóle kości i głowy przez długi czas, nawet bo względnym wyleczeniu.
- Ta dziewczyna, twoja przyjaciółka Harry, Luna – mówiła pani Tonks – Złota dziewczyna, nawiasem mówiąc, wysyła mi różne zagraniczne i trudnodostępne zioła, i specyfiki, ale nic nie jest wystarczająco dobre. Owszem, ostatnio otrzymałam wywar z ziół, który świetnie nadaje się na bezsenność, ale tylko na krótką metę, bo dolegliwości i tak pojawiają się w połowie snu.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś, babciu? – zmartwił się Ted - Zostałbym w domu i pomógł ci jakoś.
- Moje dziecko, nic nie zmieniłoby to, że byłbyś do mnie przykuty – pokręciła głową staruszka – Świetnie daję sobie radę sama, jeszcze. Po prostu czasem musze trochę odpocząć.
- Moim zdaniem – wtrąciła się Molly, a znała się jak nikt na leczeniu ludzkich dolegliwości – Dobrze by ci zrobiła, kochana Doro, zmiana otoczenia.
- Nawet mugole – ożywił się starszy pan Weasley – często korzystają z tej metody.
- To dobrze wpływa na człowieka – kontynuowała Molly – Inne powietrze, inne zapachy…
- Sama nie wiem… – pokręciła głową Andromeda Tonks - Ja nie…
- Może chciałaby się pani zatrzymać w Muszelce? – włączył się do rozmowy Bill. Odzywał się tak rzadko, że wszyscy zwrócili na niego spojrzenia. Jeszcze rzadziej zdarzało się, że dokonywał wyboru bez skonsultowania się z żoną, co dodatkowo wprowadziło wszystkich w nieme osłupienie.
- To dobry pomysł, babciu – odezwał się po chwili Ted.
- Nie chciałabym sprawiać problemu…
- Przecież to żaden problem! – pokręcił głową Bill – W Muszelce jest dużo wolnych pokoi, poza tym mieszkamy nad morzem w naprawdę pięknym miejscu i jest tam spokój, można wypoczywać. A my chętnie zyskamy świetne towarzystwo, prawda, kochanie?
Trudno było stwierdzić o czym myśli gorączkowo pobladła twarzyczka Fleur.
- T… tak – wydukała niepewnie. Jej mąż chyba nawet nie dostrzegł zdumienia, jakie miała w oczach.
- Świetnie, jutro może się pani zabrać do Muszelki – oświadczył pogodnie Bill.
Victoire zamrugała.
- Nie wracamy na noc do Muszelki? – zainteresowała się.
- Babcia Molly zaproponowała nam nocleg.
- Och… - wydukała dziewczyna. Miała ogromną ochotę jeszcze raz obejrzeć list ze zgodą. I jeszcze jeden. I kolejny raz. Była nim tak podekscytowana, że miała pewność, iż oglądałaby go całą noc. Może się to wydawać idiotyczne, ale ten list, ta zgoda, ta perspektywa współpracy ze znaną pisarką była pierwszą z samodzielnych rzeczy, jaką Victoire udało się zdobyć tylko dla siebie.
No trudno, później się nacieszy…

2 komentarze :

  1. Super :D Teddy ♥♥♥♥
    czekam na więcej ;)
    u mnie też niebawem nowy rozdział pozdrawiam ^^
    http://hermionesmagiclife.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. omomom Teddy!^^ wsadziłaś babcie do muszelki, ty lisico... chyba wiem co ci po tej rozczochranej głowie chodzi, ale nic nie będę ujawniać, pożyjemy zobaczymy ;D czyta się jak zawsze przyjemnie, główna bohaterka z jej euforią była rozbrajająca- jak zawsze zresztą jestem ciekawa dalszych losów, także pisz, pisz i jeszcze raz pisz.
    z nieustającą miłością, Adaam ;* <4

    OdpowiedzUsuń