1. tak, idziemy na imprezę
2.tak, pojawia się Teddy. :)
Czytam - komentuję, bo inaczej autorka się stresuje xD
enjoy!
Plan był może lekko niedopracowany, ale nie mógł się nie
udać – tak postanowiła Victoire.
Następnego dnia odgrywała
lekkie symptomy osoby rozpoczynającej chorobę – była nieobecna, wyglądała na
osłabioną, chodziła wolniej, zamykała oczy na długi czas i udawała, że boli ją
głowa, podgrzewała sobie czoło zaklęciami, gdy Fleur chciała sprawdzić czy nie
jest aby rozpalona…
Vicky była bardzo dobrą
aktorką.
Kolejny dzień był dniem
wielkiej próby.
Victoire nie zeszła na
śniadanie.
- Jak się czujesz, kochanie?
– weszła do pokoju Fleur, niosąc posiłek na srebrnej tacy.
- Boli mnie wszystko.
- Odpocznij. Przyniosę ci
zaraz syrop, który stosowała twoja babcia…
Vicky znała ten syrop bardzo
dobrze – pomagał na wszystko, a przy tym pachniał jak stare skarpetki i zgniłe
rzodkiewki. Mama zawsze wymuszała połknięcie naprawdę wielkiej łyżki.
- Nie wiem czy to dobry
pomysł – zauważyła cicho dziewczyna – Zostało go już naprawdę niewiele, a nie
wiadomo, kiedy znowu odwiedzimy babcię – teatralnym gestem przytknęła sobie
dłoń do czoła – Może po prostu poleżę sobie w łóżku przez… - kaszlnęła –
chwilę?
- Jesteś pewna? To może być coś poważnego…
- Nic mi nie jest, mamo –
zaprotestowała szybko dziewczyna - Potrzebuję tylko trochę odpoczynku. Ostatnio
źle sypiam – częściowo była to prawda. Ostatnio nocy dziewczyny upływały na
głębokich przemyśleniach, a nie spokojnych snach.
Fleur stłumiła uśmiech. Już ona
wiedziała, kto nie dawał spać jej córce…
- Chciałabyś mi o czymś
powiedzieć, Victoire?
„O Merlinie”, pomyślała
przerażona dziewczyna,
„czyżby się czegoś domyślała?” Jednak jej twarz pozostała idealnie
nieporuszona.
- O co ci chodzi?
Fleur niedbale wzruszyła
ramionami.
- Pamiętaj, że o wszystkim
możesz ze mną porozmawiać – dodała i wyszła, zostawiając zdezorientowaną córkę
ze swoimi myślami.
„O co jej może chodzić? O
czym mam z nią rozmawiać? Nie, przecież nie może się domyślać… Och, czyżby coś
mnie zdradziło? Może wymamrotałam przez sen choćby słówko o Phyllidzie Spore…
Nie, wtedy by jakoś zareagowała, gwałtownie. Och, sama już nie wiem.”
Weasleyowie wybierali się w
odwiedziny do babci Molly. Fleur wpadła na górę, żeby poinformować o tym córkę
i wcale nie narzekała, gdy ta poprosiła cichutku o pozwolenie na zostanie w
domu.
- Nie czuję się za dobrze.
Boli mnie głowa – marudziła Victoire – Przeproś ode mnie dziadków. Powiedz,
mamo, że ich odwiedzę, jak tylko poczuję się lepiej. Proszę – odkaszlnęła
kilkakrotnie – Nie mam na nic siły.
- Dobrze.
Tak to wyglądało.
Podejrzanie, jak dla Victoire, ale postanowiła nie wnikać. Im dłużej się nad
czymś zastanawiasz – tym nieprzyjemniejsze wnioski z tego wysnuwasz.
Godzinę przed wielką
ucieczką Vicky, rodzina Weasleyów – z hukiem – opuściła dom. Odbyło się to za
pomocą kominka i proszku fiuu – ulubionym sposobie przemieszczania się pani
Weasley, co wszystkim wydawało się dziwne, bo podróżowanie przez Sieć Fiuu właściwie
nie jest zbyt przyjemne…
Victoire odczekała chwilę. Pełną
ciszy i napięcia.
Potem wyskoczyła z łóżka i
odtańczyła dziki taniec na cześć swojego genialnego umysłu i godnego podziwu
warsztatu aktorstwa.
Postanowiła nie bawić się w
rytuały i w celu przygotowania się na imprezę, użyła różdżki. To niesamowite
ile zaklęć można się nauczyć, jeśli tylko mają one rzeczywiście praktyczne
zastosowanie.
Po pięciu minutach w ogóle
nie przypominała siebie. To samo powiedziała Sasha, gdy już spotkały się w
wyznaczonym miejscu.
- O, Merlinie! –
przyjaciółka otworzyła szeroko oczy z wrażenia – Weasley, czy to ty?
Victoire miała na sobie
raczej mniej niż więcej.
Czarna sukienka przylegała
do jej szczupłego ciała i podkreślała długie nogi, wyzywająco odkrywała plecy,
na które opadały długie, jasne włosy skręcone w delikatne, perfekcyjne
sprężyny. Na stopach miała czarne sandałki na koturnach, paznokcie pomalowała
na czerwono. Oczy zostały podkreślone mocną, czarną kredką, sprawiając, że
wydawały się bezdenne, tajemnicze i niezwykłe. Usta kusiły gładką, miękką linią
i błyszczącym, zalotnym błyskiem. Róż na policzkach dodawał jej uroku.
Wyglądała nieprzyzwoicie,
tajemniczo, niecodziennie i miała zamiar to dzisiaj wykorzystać. Niegrzeczna
dziewczynka, która rządzi światem przynajmniej ten jeden raz w życiu. Ona ma
władze, nie reszta. Ona ustala warunki, nie ktoś inny. Ona śmieje się ostatnia.
- I jak? – zapytała
nieśmiało, prezentując się przed Sashą.
Przyjaciółka zaśmiała się,
objęła ją ramieniem i pogładziła po plechach.
- Jesteś totalnie
nieziemska!
Uścisnęły się przyjaźnie.
- Jak się tam dostaniemy?
Sasha wskazała na coś
leżącego na drodze.
- Nie, nie ma mowy! –
zaprotestowała szybko Victoire – Miotła?!
Ciemnoskóra dziewczyna
przewróciła oczami i pchnęła Weasleyównę w stronę pojazdu.
- Nie byle jaka. Najnowszy,
najszybszy i… najbezpieczniejszy model – dodała, widząc przerażenie w oczach
przyjaciółki – Ubrałaś taką sukienkę, a boisz się wsiąść na drewniany kij? –
prychnęła.
Rzeczywiście, sukienka była
bardzo krótka i wymagał sporej ilości odwagi.
- Nie spanikuj mi teraz,
Weasley.
Victoire potrzebowała trzech
sekund i głębokiego oddechu, żeby się przełamać.
- Dobra – zgodziła się,
chociaż miała wrażenie, że jeszcze tego pożałuje.
Zadowolona Sasha klasnęła w
dłonie ze szczęścia.
- Lecimy, dziewczyno!
Scott Wood mieszkał
niedaleko. Jakieś piętnaście minut szalonego lotu na miotle w wykonaniu Sashy,
którą bawiły okrzyki przerażenia przyjaciółki. Gdy wreszcie wylądowały – cudem
– tuż przed wielkim, zabytkowym domem z cegły, obrośniętym bluszczem, Victoire
dziękowała Merlinowi, że zjadła dziś tak niewiele, bo z pewnością zwróciłaby
wszystko.
- To. Był. Ostatni. Raz.
Kiedy. Pozwoliłam. Ci. Prowadzić! - wydyszała do przyjaciółki, przykładając
dłoń do brzucha, gdzie właśnie rozgrywały się Światowe Mistrzostwa w
Quidditchu.
- Przestań, nie było tak
źle. Tylko… - szybkimi ruchami szczupłych palców doprowadziła siebie i
przyjaciółkę do porządku – Już – oznajmiła z rozbrajającym, niewinnym
uśmiechem. Victoire była prawie pewna, że trenowała go przed lustrem na
specjalne okazje. Ona sama też miała kilka takich uśmieszków.
- Następnym razem zginiesz!
– syknęła groźnie, prostując się, ale w jej oczach czaił się uśmiech.
- Ej, dziewczyny! – Scott
pojawił się tuż przy nich po kilku sekundach. Zaczął coś paplać od rzeczy,
wprowadził je do środka.
Victoire znalazła się w kręgu niesamowitej ilości osób, dziwnych zapachów i ogłuszającego łomotu. Większość ludzi znała, niektórych dopiero poznawała. Nigdy przedtem nie słyszała utworów zespołu „Gnijących Panów Młodych” i cieszyła się z tego, bo muzyką nie mogłaby tego nazwać. Scott twierdził, że zgarnął ich, bo mało liczyli za występ.
Wywołała sensację swoim wyglądem, otwartością i towarzyskim obyciem, czego zawsze jej brakowało. Spodobało się jej bycie w centrum uwagi, ale zdawała sobie sprawę, że prawdziwa ona nigdy by czegoś takiego nie zaakceptowała. Nie czuła się sobą i wcale jej to nie przeszkadzało. Rządziła.
Kręciła się na parkiecie, śmiejąc się i tańcząc, gdy ktoś złapał ją od tyłu i odwrócił do siebie. Uśmiechnęła się szeroko.
- Hej, Fly!
- Witaj, śliczna – odwzajemnił uśmiech.
Victoire, zamroczona nieco ilością wrażeń, przyjrzała się uważnie swojemu przyjacielowi i stwierdziła, że wygląda dziś jakoś inaczej. W ciemnych dżinsach i czarnej, skórzanej kurtce prezentował się bardzo przystojnie.
- Wyglądasz dobrze – stwierdziła głośno, z takim zaskoczeniem, że zaśmiał się głośno.
- Mógłbym to samo powiedzieć o tobie – odparł, gdy już uspokoił się na tyle, by uważnie ją obejrzeć.
Victoire poczuła się nieswojo pod jego spojrzeniem. Przełknęła ślinę.
- Dziękuję. To był komplement, tak sądzę. Hmm… Chyba się plączę. Musisz mi wybaczyć – uśmiechnęła się czarująco licząc na to, że odwróci tym uwagę od swoich problemów z rozumowaniem – Co tutaj robisz?
- Chyba to, co wszyscy.
- No, tak, oczywiście.
- Może po prostu zatańczymy?
- Dobrze.
Beztroska zabawa Victoire nie trwała długo. W pewnym momencie poczuła, że coś pęka jej w głowie. Zatrzymała się i próbowała odsunąć od Flya. Chłopak nie chciał jej puścić.
- Przepraszam, Fly – wymamrotała, szarpiąc się z jego ramionami – Puść mnie, nie czuję się najlepiej.
- Zostań, kotku. Przecież nic się nie dzieje.
Miała wrażenie, że jego ramiona zamykają jej dopływ powietrza. Czuła się jak więzień. Pchnęła mocniej i wyswobodziła się szybko.
- Co ty wyprawiasz? – zaprotestował.
- Przepraszam, mam dość – posłała mu piorunujące, gniewne spojrzenie i czym prędzej wmieszała się w tłum, żeby przypadkiem nie próbował jej złapać.
Odszukała Sashę po drugiej stronie pokoju. Była przyklejona do jakiegoś chłopaka i świetnie się bawiła.
- Muszę iść – krzyknęła do niej Vicky, starając się przedrzeć przez wrzask piosenki.
Przyjaciółka spojrzała na nią błagalnie.
- Już?
- Nie martw się – Victoire zrobiła w powietrzu nieokreślony ruch ręką – Zostań, poradzę sobie. – posłała przyjaciółce buziaka i ruszyła do wyjścia.
Nie znalazła Scotta, żeby móc się pożegnać, ale po chwili stwierdziła, że to i lepiej, bo pewnie próbowałby zaciągnąć ją do środka. Nie miała ochoty ani się dalej bawić, ani przypadkiem natknąć na Flya.
Wyszła na zewnątrz i dopiero teraz odczuła, jak fatalnie rzeczywiście się czuła.
Głowa pulsowała jej niemiłosiernie, nogi bolały od tańca… Właściwie to protestowały wszystkie jej mięśnie. A wcale nie była długo na imprezie. Nie było jeszcze dziesiątej…
Postanowiła, że wróci do domu piechotą. Spacer powinien dobrze zrobić jej głowie, niekoniecznie reszcie ciała, ale musi jakoś to przetrwać.
Dziękowała za to, że trwa lato, przez co dzień jest dłuższy i nie ma potrzeby, żeby wracała w kompletnych ciemnościach. Drogę do Muszelki pokonała w trzydzieści minut – dłużej, niż na miotle, ale był to całkiem dobry wynik, jak na jej stan fizyczny. Udało jej się złagodzić ból głowy, ale reszta ciała była jeszcze bardziej zmęczona.
Za trzecim podejściem udało jej się otworzyć drzwi – tak bardzo trzęsły się jej dłonie. Sama nie wiedziała, dlaczego. Przecież nic nie piła na imprezie, nic nie jadła… Może nakręciła się samymi oparami? Fuj…
Wgramoliła się na górę, robiąc przy tym wiele hałasu. Nie krępowała się, wiedziała, że jej rodzina świętuje jeszcze u babci Molly.
Otworzyła drzwi do swojego pokoju i… Zamarła.
- Co ty tu robisz? – krzyknęła.
Ted Lupin, we własnej osobie, około metr dziewięćdziesiąt, leżał sobie wygodnie na jej łóżku w głupim podkoszulku, dżinsach i butach. Uśmiechał się przebiegle, jakby przejrzał ją na wylot w ciągu sekundy.
- Nie krzycz tak – poprosił.
Zamrugała i błagała, żeby był tylko natrętną wizją po – nie - alkoholową albo czymś takim. Ale nie. Oto on, Ted Lupin siedzi sobie w jej pokoju, sam w domu, jakby to on tutaj mieszkał.
- Co ty tu robisz? – powtórzyła, jeszcze bardziej zirytowana.
Chwilę ociągał się z odpowiedzią, mierząc ją spojrzeniem od stóp po czubek głowy, nie omijając niczego. Victoire przewróciła oczami. „Och, błagam”, jęknęła w myślach, „Jeżeli jeszcze raz ktoś tak na mnie spojrzy – umrę. Wkurza mnie to.” Skrzyżowała ręce na piersiach i czekała.
- Widzisz coś, co ci się podoba? – zaryzykowała, gniewnie zmrużyła oczy. Dzisiaj naprawdę nie była sobą.
- Byłem u Molly, gdy przyjechali twoi rodzice. Molly martwiła się o ciebie, więc zgłosiłem się na ochotnika i powiedziałem, że cię przywiozę. Twój ojciec twierdzi, że babcine kuracje pomogą ci lepiej niż inne lekarstwa, bo podobno jesteś chora – uniósł brwi – Właśnie widzę jak umierasz z bólu…
- Wynoś się stąd!
Uśmiechnął się szeroko.
- Kochanie, musisz ze mną iść. Co miałbym im niby powiedzieć?
Victoire mało to obchodziło. Miała dość całego świata, całego życia i przede wszystkim tego paskudnego Lupina, a o niczym tak nie marzyła, jak o świętym spokoju i spokojnym śnie. Opadła na krzesło przy biurku.
- Gdzie byłaś? – zainteresował się chłopak – To nie jest makijaż dla grzecznej dziewczynki.
Popatrzyła na jego ciało wyciągnięte na jej łóżku.
- To nie jest miejsce dla niegrzecznego chłopczyka – stwierdziła uszczypliwie.
- Masz zamiar gryźć? Dobrze, mi to nie przeszkadza. – uśmiechnął się i rzucił coś w jej stronę – Przyszło do ciebie.
Victoire złapała owe „coś” odruchowo i spostrzegła, że jest to koperta. Na chwilę jej świat zamarł, a potem w pędzie rzuciła się na poszukiwanie okularów.
- Nosisz szkiełka? – zdziwił się Ted, gdy zakładała je na nos - Liczysz, że wtedy wyglądasz mądrzej?
Ale Victoire go nie słuchała, zbyt przejęta listem. Szybko otworzyła kopertę, rozrywając ją na kawałeczki, wyjęła zgiętą w pół karteczkę i kilkakrotnie przeczytała – za każdym razem szerzej się uśmiechając. Na karteczce było tylko jedno zdanie:
Zgadzam się.
Teddy. Teddy! TEDDY!!!
OdpowiedzUsuńŚwietny rozdział, lekko i szybko się czyta. Stanowczo za szybko się zorientowałam, że to koniec i na następny znów długie czekanie ;(
Mraaah <3 <3
ołłjee jest Teddy jest impreza! ;D
OdpowiedzUsuńnaprawde świetny rozdział, przyjemnie się czyta i chce się więcej i więcej.. także kiedy wiecej będzie? xD
z serdecznymi pozdrowieniami i wyrazami miłości Adaam ;p
Pojawił się Teddy - Kath się jara! :D
OdpowiedzUsuńRozdział super! Co do Victoire mam nadzieję, że się w końcu przed kimś otworzy ( i mam ogromną nadzieję, że tą osobą będzie Teddy ;3) W Twojej historii ma świetny charakter, co bardzo cenię, bo w większości ff jest ona rozpuszczoną dziewczynką, pustą blondynką, płytką jak kałuża! U Ciebie jest wspaniała, takie udawanie to zupełnie nie w jej stylu i oby się to już nie powtórzyło (: No i jeszcze oczekuję bardziej wyraźnego zarysowania sposobu bycia Teddy'ego w najbliższych rozdziałach :D Jeszcze raz powtórzę - rozdział super!:D
Pisz szybciuuutko następny rozdział! Życzę weny! :)
Super, super super. na prawdę masz talent, tylko poza zazdrościć :D
OdpowiedzUsuńczekam na kolejny rozdział hmm... może spróbuje tego : Accio nowy rozdział! :D
pozdrawiam i zapraszam do mnie :) dopiero zaczynam
http://hermionesmagiclife.blogspot.com/
Pisze sie Tedd przez 2 "d" xd
OdpowiedzUsuńTed jest buntownikiem i woli pisać się przez jedno "d" xD
Usuń