Rozdział XVI


Staż u panny Spore zdecydowanie nie był tym, czego się spodziewała. Zamiast pisać i rozwijać się twórczo, pomagać w notatkach i prowadzić szczegółowy dziennik, Victoire przerzucała tomiszcza starych ksiąg z jednego kąta w drugi. Zamiast wyrobić sobie olśniewającą umiejętność zwaną potocznie „lekkim piórem”, wyrobiła sobie nietęgie mięśnie ramion.
Mijały dni, tygodnie, lato się kończyło, a ona uparcie trwała w swoim postanowieniu, że tak łatwo się nie podda, że osiągnie to, co sobie zamierzyła, że nie pozwoli sobą dyrygować i nie da matce ułożyć sobie życia.
Co z tego, że pracowałaby na jakiejś bezpiecznej wysokiej pozycji, którą załatwiono by jej przez szereg niesamowitych rodzinnych znajomości – bo jak się ma taką wielką rodzinę, to zna się prawie wszystkich – skoro byłaby na tej swojej cieplutkiej, urzędowej posadce nieszczęśliwa? Spójrzmy prawdzie w oczy: Victoire Weasley nie była stworzona do pracy przy biurku w Ministerstwie, przeglądając papiery i podliczając wartości. Victoire Weasley chciała żyć, odkrywać, zdobywać, tworzyć i czerpać z każdej sekundy dokładnie tyle, ile się dało.
Uparła się, fakt. Nie przyjmowała do wiadomości innej wersji przyszłości, chciała być szczęśliwa, miała do tego prawo, prawda?
- A może by tak… - wyrwało się jej przy szóstym już z kolei czyszczeniu szacownego zbioru kilkusetkilogramowych encyklopedii.
- Co tam mamroczesz, złotko? – zdecydowanie największą wadą Elebenezozenory była jej wścibskość i chęć wiecznego podsłuchiwania. Życiodajną siłę dawały jej ploteczki, a odkąd panna Phyllida postanowiła wychodzić codziennie na długie spacery, żeby zaczerpnąć inspiracji, jedynym źródłem wiedzy o świecie stała się dla klamki Vicky.
- Nic, nic – zapewniła pospiesznie dziewczyna – To nic ważnego.
- No, ja myślę – prychnęła klamka, udając, że wcale nie podsłuchuje i wcale nie podgląda. Urocza była, kiedy tak zerkała niby to od niechcenia i kręciła nosem z niesmakiem, patrząc na męki dziewczyny. – Za moich czasów to takie obijanie się w pracy było nie do pomyślenia – dorzucała czasem, tylko po to, by dolać oliwy do ognia i patrzeć, jak na policzki niewinnej Victoire wpełzają powoli czerwone rumieńce.
Nieważne jak ciężko było, młoda Weasleyówna była zdeterminowana i słowem nie zająknęła się o swoich cierpieniach przy mamie.
- Mamo – zwykła pisać w co drugim liście – To naprawdę świetna sprawa!
I chociaż ten entuzjazm może nie był do końca szczery, Fleur szczerze w niego wierzyła. Chciała dla swoich dzieci jak najlepiej, chciała być świetną matką, starała się z całego serca. Z Louisem wcale nie miała problemów, nigdy – był tak zadziwiająco grzecznym, dobrym, pracowitym, zupełnie-nie-weasleyowskim synem, że można by go pokazywać w magicznej telewizji jako przykład dziecka idealnego. Z Victoire od pewnego czasu także się dogadywała.
Tylko Dominique wciąż jeszcze stanowiła problem.
- Nie sądzę, moja panno, że gra w Quidditcha kiedykolwiek przyda ci się w dorosłym życiu – mówiła, gdy tylko jej córka rozpoczynała ten temat. Nie powtarzała tego tylko po to, by małej dopiec albo ją zniechęcić, ale chciała jej po prostu uświadomić, jak będzie wyglądać dorosłe życie. Nie ma na nie sposobu innego niż poświęcenie i ciężka praca, a przy tym najlepszym fundamentem jej nauka. Jej młodsza córka, niestety, nie była wystarczająco bystrą i inteligentną dziewczynką, by Fleur mogła jej pozwolić na opuszczanie zajęć ze względu na treningi. Czy była złą matką? We własnym odczuciu nie, skoro w końcu troszczyła się o dobro swej córki.
W odczuciu Dominique – tak, jak najbardziej, najgorsza matka na świecie.
- Wydaje mi się, że dramatyzujesz.
Lupin, jeśli akurat nie udawał, że zalewa go fala wewnętrznego emocjonalnego bólu połączonego z werterowską niemal melancholią i niezgodą wobec doczesnego życia, wcielał się w postać satyryka – filozofa, który swą dogłębną analizą zła świata doczesnego próbował niewinne owieczki pokroju młodszej Weasleyówny na właściwą według się drogę sprowadzić. Tak.
Dziewczyna zatrzymała się w półkroku pomiędzy drzwiami, a łóżkiem, na którym leżał jej kuzyn. Od dobrych kilkunastu minut przemierzała tę samą trasę, marudząc i zaklinając na Merlina wszystko, co akurat wpadło jej do głowy. Łącznie z Quidditchem, Hogwartem i profesor McGonagall.
Otworzyła usta, ale Teddy odezwał się pierwszy:
- Dlaczego właściwie chcesz grać w Quidditcha? Jest tyle innych rzeczy, które mogłabyś robić i które uszczęśliwiłyby i ciebie, i Fleur.
Dominique westchnęła ciężko i wbiła spojrzenie w podłogę.
- Jesteś taki sam jak wszyscy – oskarżyła go, czując, jak opuszczają ją siły.
- Nieprawda, wciąż jestem po twojej stronie, nie pamiętasz? Właściwie, kibicuję wam obu. I tobie, i twojej siostrze – wyjaśnił, gdy spojrzała na niego ze zmarszczonym czołem. Niedbałym gestem odrzucił kosmyki za długich włosów z czoła i przytaknął sobie – Jestem przekonany, że gdyby moi rodzice żyli, chciałbym, aby okazywali mi wsparcie we wszystkim. Na szczęście, dorobiłem się jednego takiego Pottera, który pomimo całej mojej buntowniczo - niedostępnej natury, wciąż we mnie wierzy. I tak, potwierdzam, to naprawdę uskrzydla, ale sęk w tym, że życie polega niekiedy na podejmowaniu wyborów właściwych, a te nie zawsze są równoznaczne z tymi, których chcielibyśmy dokonać.
Weasleyówna patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, by wreszcie po chwili przypomnieć sobie trudną sztukę mowy i skomentować to w taki oto sposób:
- Lupin, sądzę, że powinieneś odwiedzić Vicky u babci Molly. Tutejsze powietrze zdecydowanie ci nie służy.
Jak powiedziała, tak też się stało.

Niestety, motor Syriusza został dawno temu u Harry’ego i pan Potter uważnie pilnował, by tam właśnie ostatecznie pozostał, zmuszając tym samym swojego chrześniaka do korzystania z bardziej ekonomicznych środków transportu, jakimi były Świstokliki. Zielonkawy od nadmiaru obrotów, odrzucając starą okładkę Poradnika Zielarskiego – owy Świstoklik – Ted pojawił się niedaleko zabudowań Molly i Artura Weasleyów. Niestety, nie dane było mu pojawienie się jako gość niespodziewany i zaskoczenie wszystkich, bo gdy tylko znalazł się wystarczająco blisko, napadły na niego dwa rude stworzenia. I nie, to nie były wiewiórki.





6 komentarzy :

  1. Pierwsza, chyba że ktoś szybciej od mnie skomentuje.
    Znowu baaaaaaaardzo mi się podoba, tylko czemu takie krótkie?
    ...
    ...
    ...
    ...
    ...
    ...
    ...
    ...
    ...
    ...
    ...
    ...
    ...
    Nie...
    Ja się do tego nie nadaję. To nie dla mnie.
    To całe moje peudo-komentowanie (bo pisaniem czegoś sensownego nazwać tego nie można) nie ma sensu.
    Gapię się w puste pole i zastanawiam się czy napiszę coś czego nie wiesz (cudowne, wspaniałe, idealne, super, chcę więcej, kiedy nn, ksdjjjdwdwhdwsjkaoai - niepotrzebne skreślić!).
    Pomocy...
    Mam nadzieję, że inni mnie wyręczą, bo ja jestem beznadziejna.
    (wcale nie w chandrze)mimoza.
    (Rozdział jest cudowny! Nie mogę się doczekać kolejnego!)
    A MIAŁAM NIE MARUDZIĆ

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest... jeden z ładniejszych komentarzy w mojej małej blogowej karierze : D Przepraszam za krótkośc ; >

      Usuń
  2. Rude stworzenia napadające na świat - są.
    Lupin wdający się w ojca - jest.
    Lupin prawiący morale, zupełnie niepasujące do niego, ale jakże prawdziwe - jest.
    Czyli wszystko gra, niczym gitarka Paula. Żal mi tylko Vicky, przerzucanie encyklopedii nigdy nie jest fajne :D
    Kocham cię. I ty dobrze o tym wiesz.
    Cytując: "Jaram się jak zapałka w dziurze ozonowej" <3

    OdpowiedzUsuń
  3. świetny rozdział
    mam nadzieję, że nowy pojawi się niedługo :)

    OdpowiedzUsuń