Zabawne, jak
bardzo skomplikować może życie pozorne oczyszczenie
sytuacji. Przykładowo: jest jakiś On, bliżej nieokreślony, oczywiście. I ten On
zdecydowanie ma coś do tej Jej. Ona, oczywiście także zupełnie nam nieznana,
bardzo chciałaby, żeby On miał coś do Niej, bo przecież Ona do Niego także coś
ma. W gruncie rzeczy sprawa jest prosta – oczywiście, że to On powinien wykonać
pierwszy krok, ponieważ kultura jasno określa, że to mężczyzna powinien
zauroczyć kobietę. Natomiast kobieta powinna tyko dać się zauroczyć i jednocześnie
oczarować, nie wykonując nawet żadnego ruchu. Dlaczego więc, gdy On i Ona nagle
dowiadują się, że mają coś do siebie, ba, że się bardzo lubią, absolutnie nic z tym nie robią i udają, że przecież
nic się nie wydarzyło?
Rose nie potrafiła tego zrozumieć.
Była sobota. Za dziewięć dni rozpoczynał
się kolejny rok szkolny. Victoire stała przed swoimi sztalugami i po raz
pierwszy w życia zastanawiała się, co właściwie powinna namalować.
Dzień był idealny. Słońce jasno świecił,
sunąc leniwie po przejrzystym, błękitnym, bezchmurnym niebie. Koniec sierpnia
był wciąż jeszcze ciepły, co nastrajało pozytywnie. Dało się jednak zauważyć
mknącą nieuchronnie jesień. W powietrzu nie było już dzikiego, słodkiego zapachu
wakacji, ale jakiś przesyt, monotonia, złota barwa i spokój, wprowadzający w
melancholijny nastrój. Zieleń drzew nie była już jaskrawa, a stonowana, jakby
nagle się postarzały. Zapach kwiatów polnych został stłumiony przez woń zboża,
jabłek i cynamonu.
Białe płótno na sztalugach kusiło,
zapraszało, ale mętlik w głowie powodował, że Vicky sama już nie wiedziała,
jaką emocję chciałaby przelać na sztukę. Spojrzała na paletę barw trzymaną w
dłoni.
Żółty. Żółć była idealna, jeśli
namalowałaby kłosy zboża, kołysane sierpniowym wiatrem. Mogłaby wyrzucić całą
swoją tęsknotę i zagubienie. Stworzyłaby dzieło ciepłe, o stonowanych barwach,
na którym niewiele by się działo, ale może pozwoliłoby jej to zrozumieć przepełniające
ją stęsknienie.
Pomarańczowy. Byłby idealny do pokazania
zachodzącego słońca na tle bezkresu nieba. Zawarłaby w tym niepewną radość,
kumulującą się od kilku dni w okolicach jej ust, zmuszającą do uśmiechu.
Czerwień. Czerwone stałyby się jej policzki,
gdyby przyznała się do tego, które uczucie według niej miałaby symbolizować.
Zieleń. Las? Kwiat? Może coś zupełnie
abstrakcyjnego? Konstrukcja geometrycznych brył w kolorze nadziei? Albo klasyczny
pejzaż z dużą ilością kunsztu artysty, ukazującego fakturę listowia, trawy…
Błękit – zamrugała gwałtownie. Błękit
miał tylko jedno przeznaczenie. Błękitne były Jego oczy.
Z mężczyznami i ich emocjami było
łatwiej.
Teddy leżał na łóżku w pokoju Jamesa,
któremu obiecał… coś, sam już nie pamiętał, i którym miał się zajmować, ale szczerze
mówiąc, niewiele interesował się w tej chwili działalnością i miejscem pobytu chłopaka.
Zajęty był knuciem bardzo sprytnego,
bardzo dobrego planu, który jednocześnie musiał być prosty w obsłudze i
idealnie wykonany – tak, by nie domyślił się nikt niepotrzebny. Cel był jasny:
miał blond włosy, nieśmiały uśmiech i czasem nosił okulary, denerwował, bawił i
doskonale wiedział, jak zawrócić w głowie, chociaż nie zdawał sobie z tego
zupełnie sprawy. Cel był typową kobietą, artystką z głową w chmurach, marzącą o
rzeczach nierealnych, za bardzo niepewną siebie, by móc śmiało zdobywać szczyty.
Cel potrzebował właśnie Jego, Lupin był
o tym przekonany.
Zastanawiał się tylko, dlaczego
zrozumiał to tak późno. Przecież znał Victoire od dziecka. Sam nie wiedział,
kiedy zaczął dostrzegać w niej dziewczynę, a nie nieznośną przeszkodę w długich
włóczęgach i nocnych eskapadach. Sam nie wiedział, kiedy zaczął się przejmować,
troszczyć i zakochiwać.
Chętnie porozmawiałby z kimś o miłości,
poprosiłby może nawet o radę. Nie wiedział jednak, do kogo powinien się
zwrócić. Mało męskie wydawało mu się wypytywanie babci, jeszcze bardziej
stresowało go jednak zapytanie Harry’ego. Zresztą, co oni mogli w ogóle
wiedzieć o przepełniającym go płomieniu zauroczenia? Nigdy jeszcze nie widział,
żeby coś tak potwornie zżerało ich od wewnątrz, żeby nie dawało im jeść,
myśleć, spać po nocach.
Nie był wdzięczny swojej młodszej kuzynce
za ujawnienie całej sprawy. Dużo lepiej czuł się, kryjąc to w sobie, nie musząc
rozmyślać i…
Eh, kogo on oszukiwał?
Ruszył do łazienki. W korytarzu obejrzał
się uważnie w celu wykrycia potencjalnego intruza. Z impetem wtargnął do środka
i zatrzasnął drzwi. Dla pewności zamknął je jeszcze na klucz. Chwilę się wahał,
ale ostatecznie podszedł także do okna i zaciągnął żaluzje.
Stanął przed lustrem. Zrzucił sportową
kurtkę, zostając tylko w białym, bawełnianym podkoszulku. Wyprostował się, wciągnął
brzuch, napiął mięśnie. Spojrzał prosto w swoje niebieskie oczy i spróbował się
lekko uśmiechnąć. Niezadowolony z efektu, nerwowym ruchem zmierzwił włosy,
odsunął się kilka kroków i zrobił dwa głębsze wdechy.
- Jeszcze raz – mruknął do siebie.
Znowu popatrzył na własną postać.
Zamyślił się, po czym zmienił kolor swoich włosów na fioletowy, bo… tak. Chciał
tylko coś sprawdzić. Wiedział ze zdjęć, że był to jeden z ulubionych kolorów
mamy.
Wyglądał idiotycznie, uśmiechnął się
nawet, tym razem szczerze.
Bycie metamorfomagiem miało tyle samo
wad, co zalet. Nie zrozumie tego nikt, kto nie miał okazji być każdym. To
prosta zasada: kiedy coś jest wszystkich, jest niczyje; kiedy ktoś jest każdym,
jest nikim.
Teddy prze całe wakacje próbował
odpowiedzieć sobie na jedno pytanie: kim właściwie jest i czego tak naprawdę
potrzebuje. O ile druga część była łatwa do określenia, istota jego egzystencji
pozostawała wciąż nieznana.
Przez ostatnie kilka nocy we śnie
ukazywała mu się blondwłosa dziewczyna. O tak, znał ją doskonale. Victoire
witała go szerokim uśmiechem. Ubrana była w białą sukienkę, na nosie miała
swoje proste okulary, włosy rozwiane, przybrane jakimiś barwnymi kwiatami.
Stawała się taka piękna, że odbierało mu to możliwość myślenia.
W dalszej części snu dostrzegał siebie i
z tego widoku nie był już tak zadowolony. Nie wiedział, kogo właściwie
przedstawia. Widział swoją skórę, swoje ciało, półnagie, ale żaden z elementów
zdawał się nie pasować do niego. Wyglądał jak wielkie, żywe puzzle, z których każda
część dopasowana była ledwie pozornie. Nie miał pojęcia, co je łączy. Nie
rozumiał tej jedności, spójności. Sam by tego nie ułożył, nie byłby w stanie.
Nie wątpił w to, że w nocnych marach
kryje się jakieś głębokie, życiowe przesłanie. Nie chciał jednak pytać o to babci,
a sam się na tym nie znał. Andromeda byłaby w stanie wyczytać tam coś, czego
jeszcze nie chciał jej pokazywać. Na przykład swoje uczucia wobec Vicky. Oczywiście,
że doskonale zdawał sobie z nich sprawę, że był ich pewien, czuł jednak, że to
jeszcze za wcześnie, że na razie powinien być delikatny. Jakby miał do czynienia
z pięknym, drogocennym weneckim szkłem.
Zwrócił się więc do innego „eksperta” w
dziedzinie sennego przesłania.
Nie od dzisiaj wiadomo, że najlepiej na
magii znają się dzieci. Im młodsze, tym lepiej, ale nie oszukujmy się,
trzyletni dzieciak prawdy ci nie przepowie. Dlatego najlepiej trzymać przy
sobie dwunastoletniego rudzielca.
- Rose? – Teddy denerwował się,
przemierzając różowy pokój wzdłuż ściany – Siedzisz w milczeniu już od dobrych
dziesięciu minut. Błagam, powiedz coś albo zaraz odeślą mnie do Świętego Munga.
Mała leżała na łóżku i patrzyła w sufit,
pod którym tańczyły wyczarowane po kryjomu motyle.
- To jest łatwe – stwierdziła w końcu,
podnosząc się na łokciach - Rozszyfrowałam to od razu – pochwaliła się.
Lupin spojrzał na nią spode łba, chowając
w kieszenie kurtki dłonie zaciśnięte w pięści.
- Więc nie mogłaś mi powiedzieć dziesięć
minut temu, bo…?
- Bo sam musisz się tego dowiedzieć.
Zaniemówił. Posłał jej tak zbolałe
spojrzenie, że przez chwilę miała wrażenie, że to ją złamie i w końcu mu powie.
Ale mu nie powie, tak sobie postanowiła. Ha.
- Ty chyba zwariowałaś, maleńka – niemal
jęknął. Rozpacz zdawała się przemawiać przez każdą komórkę jego ciała.
- Nie patrz tak na mnie – poprosiła Rose,
zamykając oczy i chowając się za czerwoną poduszką – Uwierz mi – szepnęła, moszcząc
się w swojej małej kryjówce – Tak będzie lepiej.
Naburmuszony oparł się o drewniane
biurko i spuścił głowę.
- Którego dzisiaj mamy?
- Hogwart zaczyna się po-pojutrze. To
daje ci jeszcze kilka dni.
Westchnął ciężko, powoli pokiwał głową.
- Skąd nagle stałaś się taką ekspertką
od związków?
- Odkąd sama zaczęłam kochać.
Nie oczekiwał odpowiedzi w ogóle. Ta zupełnie
zbiła go z tropu. Uważnie przyjrzał się małej sylwetce Rose, w której znalazło się
nagle tyle dziwnej dorosłości tego przerażającego rodzaju. Jakby nic w życiu
miało jej już nie uszczęśliwić. Jakby już przeżyła swoje najpiękniejsze
momenty. Dwunastolatka!
- Chcesz pogadać?
Uśmiechnęła się tylko - lekko, smutno.
- Idź już do niej. Im szybciej zaczniesz
nie myśleć, a działać, tym szybciej będziesz szczęśliwy.
Skąd w tobie tyle cierpienia, Rose?
blue, blue eyes
Jest mię smutno, bo Rose jest smutno i Lupinowi jest smutno, bo Rose jest smutno. No!
OdpowiedzUsuńPoza tym, mały rudzielec jest naprawdę mądry skoro rozszyfrował tak szybko sen Teddy'ego. Ja nadal główkuję, choć myślę, że powoli zbliżam się ku wyjaśnieniu. Trzymajmy kciuki, by mój iście Sherlockowy umysł dał radę rozwiązać tą zagadkę! :D
Pozdrawiam wraz z czarną Alicją! <3
zapragnęłabym w tym momencie wykrzyknąc : no shit, sherlock!, więc główkuj prawidłowo : >
UsuńWoah. Jak to się stało, że nie skomentowałam? I nie przeczytałam? W ogóle, chyba znów sobie poczytam tego bloga. :D
OdpowiedzUsuńZacznę od tego, że nie mogę doczekać się po-pojutrze (że w opowiadaniu ;p), bo wtedy odbędzie się jakże sławny pocałunek na peronie. Czy odprowadzanie. Jak kto woli...
Dżizas. Nie trzymaj w niepewności. Pisz. :>