Teddy nawet nie był pewny,
które z dzieciaków ciągnęło go do środka,
które uczepiło się jego włosów, które zawzięcie szarpało jego nogawkę i które
łaskotało go w żebra, nieudolnie próbując zmusić do chichotu. Postanowił przyjąć
taktykę głazu, zazwyczaj w takich ekstremalnych wypadkach najskuteczniejszą: pozostał
bierny, dając się małym diabłom wyszaleć, sponiewierać i zaciągnąć się do
środka. Tam miał już szczęście, bo cała zgraja zadrżała od donośnego krzyku babci
Molly:
- Dzieciaki, do mnie!
Brawo, brawo, pani Weasley, niezmiernie doceniamy pani
ingerencję.
Prawie spadła ze schodów, gdy go zobaczyła.
- Co ty tutaj robisz, Lupin?
Ładnie wyglądał, musiała to przyznać, chociaż wydawał
się być bledszy, niż gdy o nim m… To znaczy – bledszy, niż gdy czasem, nieczęsto,
zupełnie przypadkiem go wspominała. Założył znoszone, wygodne buty, czarne
spodnie i białą koszulkę z jakimś dziwnym nadrukiem, którego nie rozumiała. Chyba
logo któregoś z tych fantazyjnych zespołów, tak przez niego lubianych. Uśmiechał
się lekko, zawadiacko, ledwie wyginając usta, ale jego oczy wyglądały na zmęczone.
- Cześć, Weasley – schował dłonie w kieszeniach
spodni.
Ładnie wyglądała, gdy spoglądała na niego ze szczytu schodów,
marszcząc czoło i nosek, nieznacznie mrużąc błyszczące oczy i rumieniąc się na
policzkach. Ubrana była w lekką, zwiewną koszulkę w kolorze szarym, przez co
mogła wyglądać trochę blado. Włosy spięła wysoko, żeby nie przeszkadzały jej
przy pracy. Kilka niesfornych pasm wysunęło się z mocnego ujęcia, okalając
twarz. Miał ochotę ich dotknąć. Kurczę.
Otrząsnął się szybko, odchrząknął i spojrzał na swoje
buty, próbując uspokoić bicie serca.
- Nie przywitasz się? – nie od dzisiaj wiadome mu
było, że swoje osobiste zmieszanie najłatwiej maskuje się pewnością siebie i
udanym, inteligentnym dowcipem – Twoi kuzyni już to zrobili.
Z politowaniem pokręciła głową, schodząc wolno po
stopniach.
- To także twoi kuzyni – zauważyła z przekąsem,
krzyżując ramiona na piersiach.
- Nie – odpowiedział szybko, podnosząc głowę – To
Weasleyowie. Są rudzi.
- Nie wszyscy Weasleyowie są rudzi – prychnęła krótkim
śmiechem, stanęła tuż przed nim i zadarła wysoko głowę – Dzień dobry. Co tu
robisz?
- Gdybym powiedział, że stęskniłem się za rodziną,
zabrzmiałoby to szczerze? – spytał, unosząc zawadiacko jedną brew.
Nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła śmiechem.
- Zupełnie nie – zapewniła go.
- W takim razie powiem, że chciałem cię zobaczyć…
Stało się. Powiedział to głośno. Ziemia na chwilę
zatrzymała się, czas przestał istnieć, świat Victoire zadrżał w posadach i
przez sekundę myślała, że się przesłyszała. Serce jej zamarło, powietrze
ugrzęzło w płucach, kolana zmiękły, a dziecięcy rumieniec wolno wpełzł na policzki.
- To znaczy, ja… - Lupin zaczął się jąkać,
uświadamiając sobie gafę – Ja… chciałem powiedzieć, że… - desperacko kręcił
głową, szukając natchnienia w domowych ścianach – chciałem zobaczyć jak ty… jak
sobie tutaj radzisz – wyrzucił z siebie szybko – Tak – uśmiechnął się
niepewnie, pokrzepiony własnym pomysłem, skumulował całą odwagę i spojrzał na nią,
udając, że nic się nie stało – co u ciebie?
Szczęśliwie, z niezręcznej sytuacji wyratowała ich babcia,
jak zwykle doskonale świadoma czasu i miejsca, gdzie akurat jej potrzebowano:
- Uszy mnie mylą, czy słyszę tego małego czarciego
pomiota?
Teddy nie wiedział, dlaczego całej rodzinie kojarzył
się z najgorszym, postanowił się tym jednak za bardzo nie przejmować. Póki
dbali o niego, kochali i karmili, a wszystko uchodziło mu na sucho, nie było
się czym martwić.
- Dzień dobry, szanowna pani – skłonił się nisko,
uśmiechnął szeroko, znów mógł normalnie oddychać i udawać, że wcale nie podkochuje
się w pewnej blondynce i ona wcale go nie onieśmiela – czyżbym czuł ciasteczka czekoladowe?
Babcia Molly ubrana była w długą niemal do ziemi czarną
spódnicę, z którą ostro kontrastował czerwony, gruby sweter, zadziwiający, jak
na aktualnie trwającą porę roku. Ale taka właśnie była – zadziwiająca i
zadziwiająco wspaniała.
- Ho, ho – zaśmiała się – to zależy, co cię do nas
sprowadza, młodzieńcze?
Lupin złapał babcię pod ramię i ochoczo pociągnął w
stronę kuchni, Vicky podążyła za nimi niemrawo.
- Nie można się już zwyczajnie stęsknić? – odholował babcię
do piekarnika, a sam zajął miejsce przy stole – Wpadłem na herbatę, dobrze
wiesz, jak to lubię.
Vicky nie wiedziała. Nie potrafiła sobie przypomnieć drugiego
takiego momentu, gdy Lupin pojawiałby się znienacka ot, tak, dla samej idei
pojawienia się – zazwyczaj towarzyszył temu misterny plan, zapotrzebowanie na jakiś
konkretny produkt, chęć zwrócenia na siebie uwagi lub po prostu czarna rozpacz
i potrzeba miłości. Ale teraz wydawał się być po prostu zadziwiająco szczęśliwy,
nie wiadomo dlaczego.
- Jak ci minęły wakacje, Ted?
- Minęły? – zdziwił się chłopak.
Racja, to akurat Victoire potrafiła zrozumieć. Wakacje
miały to do siebie, że trwały zdecydowanie za krótko i mijały zdecydowanie za
szybko.
- Owocnie – stwierdził po pewnym czasie chłopak, łapiąc
po ciemnym ciasteczku w obie dłonie – Może i mało produktywnie, ale nie żałuję
ani jednej zmarnowanej sekundy.
- Marnowałeś je samotnie?
Zakrztusił się. A Victoire znowu spąsowiała. Co też ją
podkusiło, żeby zadawać mu idiotyczne pytania o sprawy… sercowe? Zwariowała,
oszalała, zgłupiała kompletnie. Idiotka zupełna. Po co miała w ogóle mózg,
skoro nie potrafiła z niego skorzystać?
- Można tak powiedzieć – stwierdził ciszej i już nie
tak pewnie - A tobie? – czyżby dzisiaj był międzynarodowy dzień gadania bzdur?
Babcia Molly i pani Andromeda Tonks znały się bardzo
dobrze, bardzo lubiły przebywać w swoim towarzystwie, uwielbiały wymieniać się
doświadczeniami kulinarnymi i świeżymi ploteczkami. Doskonale znały się także,
jak to babcie, na sprawach swoich wnucząt – ich problemach, kłopotach, wzlotach
i upadkach, dlatego też w temacie były znacznie bardziej zorientowane niż same
podmioty ich dotychczasowych obserwacji. Pewne rzeczy przychodzą z wiekiem, po
prostu.
Staruszka postawiła dwa kubki gorącej cynamonowej
herbaty na stole i powoli ulotniła się z kuchni, czując ciężar ciszy,
zawieszonej w powietrzu. Kategorycznie zabroniła też dzieciakom wbiegania do
środka. Oczywiście jej nie posłuchały…
Teddy siedział sztywno przy stole, w dłoniach wciąż
trzymając nadgryzione ciastka i niepewnie spoglądając na drewniany blat,
poorany czasem i doświadczeniami całej rodziny. Victoire siedziała po drugiej
stronie, trochę po lewej, bardziej przy oknie i spoglądała właśnie na bezkres
zieleni drzew, rozciągającej się poza nim. Nie potrafiła skupić myśli, nie
mogła zrobić pełnego wdechu. Coś trzymało ją za serce i jednocześnie kurczyło
się na żołądku. Coś wytwarzało dziwne impulsy w jej ciele, nie umiała temu zaradzić.
Niepewnie zaczęła sunąć wzrokiem po blacie stołu, aż w
końcu zerknęła niepewnie na Lupina i jeszcze raz. Za trzecim razem ich
spojrzenia się spotkały. Uśmiechnęli się do siebie blado, niepewnie i zaczęli:
- Bo ja właściwie chciałem…
- Chciałam ci tylko powiedzieć, że…
Umilkli, zaśmiali się krótko, nerwowo.
- Ty pierwsza – zarządził chłopak.
- Nie, proszę, mów – speszyła się dziewczyna.
Pewnie trwałoby to wieki, gdyby małej Rose nie zachciało
się czekoladowego ciasteczka. Z impetem wparadowała do kuchni, zatrzymała się
przy stole i sięgnęła po słodycz. Nagle zatrzymała się w połowie ruchu i
zerknęła na obserwujących ją kuzynów. Obrzuciła bacznym spojrzeniem Lupina,
przeniosła wzrok na zaczerwienioną Weasleyównę, a potem uśmiechnęła się szeroko
i rzuciła w przestrzeń, przyciągając ciasteczko do serca:
- Możecie sobie wreszcie powiedzieć, że bardzo się
lubicie, żebyśmy wszyscy mieli to już z głowy?
I dopiero się zaczęło.
MORE - Świetlik.