organizacyjnie, ;)
miniatura o wielkiej miłości małej Rose: http://swietlikowawioska.blogspot.com/2014/05/041-miniatura-lets-twist-again-like-we.html
polecam :D
Rozdział XVIII
Zabawne, jak
bardzo skomplikować może życie pozorne oczyszczenie
sytuacji. Przykładowo: jest jakiś On, bliżej nieokreślony, oczywiście. I ten On
zdecydowanie ma coś do tej Jej. Ona, oczywiście także zupełnie nam nieznana,
bardzo chciałaby, żeby On miał coś do Niej, bo przecież Ona do Niego także coś
ma. W gruncie rzeczy sprawa jest prosta – oczywiście, że to On powinien wykonać
pierwszy krok, ponieważ kultura jasno określa, że to mężczyzna powinien
zauroczyć kobietę. Natomiast kobieta powinna tyko dać się zauroczyć i jednocześnie
oczarować, nie wykonując nawet żadnego ruchu. Dlaczego więc, gdy On i Ona nagle
dowiadują się, że mają coś do siebie, ba, że się bardzo lubią, absolutnie nic z tym nie robią i udają, że przecież
nic się nie wydarzyło?
Rose nie potrafiła tego zrozumieć.
Była sobota. Za dziewięć dni rozpoczynał
się kolejny rok szkolny. Victoire stała przed swoimi sztalugami i po raz
pierwszy w życia zastanawiała się, co właściwie powinna namalować.
Dzień był idealny. Słońce jasno świecił,
sunąc leniwie po przejrzystym, błękitnym, bezchmurnym niebie. Koniec sierpnia
był wciąż jeszcze ciepły, co nastrajało pozytywnie. Dało się jednak zauważyć
mknącą nieuchronnie jesień. W powietrzu nie było już dzikiego, słodkiego zapachu
wakacji, ale jakiś przesyt, monotonia, złota barwa i spokój, wprowadzający w
melancholijny nastrój. Zieleń drzew nie była już jaskrawa, a stonowana, jakby
nagle się postarzały. Zapach kwiatów polnych został stłumiony przez woń zboża,
jabłek i cynamonu.
Białe płótno na sztalugach kusiło,
zapraszało, ale mętlik w głowie powodował, że Vicky sama już nie wiedziała,
jaką emocję chciałaby przelać na sztukę. Spojrzała na paletę barw trzymaną w
dłoni.
Żółty. Żółć była idealna, jeśli
namalowałaby kłosy zboża, kołysane sierpniowym wiatrem. Mogłaby wyrzucić całą
swoją tęsknotę i zagubienie. Stworzyłaby dzieło ciepłe, o stonowanych barwach,
na którym niewiele by się działo, ale może pozwoliłoby jej to zrozumieć przepełniające
ją stęsknienie.
Pomarańczowy. Byłby idealny do pokazania
zachodzącego słońca na tle bezkresu nieba. Zawarłaby w tym niepewną radość,
kumulującą się od kilku dni w okolicach jej ust, zmuszającą do uśmiechu.
Czerwień. Czerwone stałyby się jej policzki,
gdyby przyznała się do tego, które uczucie według niej miałaby symbolizować.
Zieleń. Las? Kwiat? Może coś zupełnie
abstrakcyjnego? Konstrukcja geometrycznych brył w kolorze nadziei? Albo klasyczny
pejzaż z dużą ilością kunsztu artysty, ukazującego fakturę listowia, trawy…
Błękit – zamrugała gwałtownie. Błękit
miał tylko jedno przeznaczenie. Błękitne były Jego oczy.
Z mężczyznami i ich emocjami było
łatwiej.
Teddy leżał na łóżku w pokoju Jamesa,
któremu obiecał… coś, sam już nie pamiętał, i którym miał się zajmować, ale szczerze
mówiąc, niewiele interesował się w tej chwili działalnością i miejscem pobytu chłopaka.
Zajęty był knuciem bardzo sprytnego,
bardzo dobrego planu, który jednocześnie musiał być prosty w obsłudze i
idealnie wykonany – tak, by nie domyślił się nikt niepotrzebny. Cel był jasny:
miał blond włosy, nieśmiały uśmiech i czasem nosił okulary, denerwował, bawił i
doskonale wiedział, jak zawrócić w głowie, chociaż nie zdawał sobie z tego
zupełnie sprawy. Cel był typową kobietą, artystką z głową w chmurach, marzącą o
rzeczach nierealnych, za bardzo niepewną siebie, by móc śmiało zdobywać szczyty.
Cel potrzebował właśnie Jego, Lupin był
o tym przekonany.
Zastanawiał się tylko, dlaczego
zrozumiał to tak późno. Przecież znał Victoire od dziecka. Sam nie wiedział,
kiedy zaczął dostrzegać w niej dziewczynę, a nie nieznośną przeszkodę w długich
włóczęgach i nocnych eskapadach. Sam nie wiedział, kiedy zaczął się przejmować,
troszczyć i zakochiwać.
Chętnie porozmawiałby z kimś o miłości,
poprosiłby może nawet o radę. Nie wiedział jednak, do kogo powinien się
zwrócić. Mało męskie wydawało mu się wypytywanie babci, jeszcze bardziej
stresowało go jednak zapytanie Harry’ego. Zresztą, co oni mogli w ogóle
wiedzieć o przepełniającym go płomieniu zauroczenia? Nigdy jeszcze nie widział,
żeby coś tak potwornie zżerało ich od wewnątrz, żeby nie dawało im jeść,
myśleć, spać po nocach.
Nie był wdzięczny swojej młodszej kuzynce
za ujawnienie całej sprawy. Dużo lepiej czuł się, kryjąc to w sobie, nie musząc
rozmyślać i…
Eh, kogo on oszukiwał?
Ruszył do łazienki. W korytarzu obejrzał
się uważnie w celu wykrycia potencjalnego intruza. Z impetem wtargnął do środka
i zatrzasnął drzwi. Dla pewności zamknął je jeszcze na klucz. Chwilę się wahał,
ale ostatecznie podszedł także do okna i zaciągnął żaluzje.
Stanął przed lustrem. Zrzucił sportową
kurtkę, zostając tylko w białym, bawełnianym podkoszulku. Wyprostował się, wciągnął
brzuch, napiął mięśnie. Spojrzał prosto w swoje niebieskie oczy i spróbował się
lekko uśmiechnąć. Niezadowolony z efektu, nerwowym ruchem zmierzwił włosy,
odsunął się kilka kroków i zrobił dwa głębsze wdechy.
- Jeszcze raz – mruknął do siebie.
Znowu popatrzył na własną postać.
Zamyślił się, po czym zmienił kolor swoich włosów na fioletowy, bo… tak. Chciał
tylko coś sprawdzić. Wiedział ze zdjęć, że był to jeden z ulubionych kolorów
mamy.
Wyglądał idiotycznie, uśmiechnął się
nawet, tym razem szczerze.
Bycie metamorfomagiem miało tyle samo
wad, co zalet. Nie zrozumie tego nikt, kto nie miał okazji być każdym. To
prosta zasada: kiedy coś jest wszystkich, jest niczyje; kiedy ktoś jest każdym,
jest nikim.
Teddy prze całe wakacje próbował
odpowiedzieć sobie na jedno pytanie: kim właściwie jest i czego tak naprawdę
potrzebuje. O ile druga część była łatwa do określenia, istota jego egzystencji
pozostawała wciąż nieznana.
Przez ostatnie kilka nocy we śnie
ukazywała mu się blondwłosa dziewczyna. O tak, znał ją doskonale. Victoire
witała go szerokim uśmiechem. Ubrana była w białą sukienkę, na nosie miała
swoje proste okulary, włosy rozwiane, przybrane jakimiś barwnymi kwiatami.
Stawała się taka piękna, że odbierało mu to możliwość myślenia.
W dalszej części snu dostrzegał siebie i
z tego widoku nie był już tak zadowolony. Nie wiedział, kogo właściwie
przedstawia. Widział swoją skórę, swoje ciało, półnagie, ale żaden z elementów
zdawał się nie pasować do niego. Wyglądał jak wielkie, żywe puzzle, z których każda
część dopasowana była ledwie pozornie. Nie miał pojęcia, co je łączy. Nie
rozumiał tej jedności, spójności. Sam by tego nie ułożył, nie byłby w stanie.
Nie wątpił w to, że w nocnych marach
kryje się jakieś głębokie, życiowe przesłanie. Nie chciał jednak pytać o to babci,
a sam się na tym nie znał. Andromeda byłaby w stanie wyczytać tam coś, czego
jeszcze nie chciał jej pokazywać. Na przykład swoje uczucia wobec Vicky. Oczywiście,
że doskonale zdawał sobie z nich sprawę, że był ich pewien, czuł jednak, że to
jeszcze za wcześnie, że na razie powinien być delikatny. Jakby miał do czynienia
z pięknym, drogocennym weneckim szkłem.
Zwrócił się więc do innego „eksperta” w
dziedzinie sennego przesłania.
Nie od dzisiaj wiadomo, że najlepiej na
magii znają się dzieci. Im młodsze, tym lepiej, ale nie oszukujmy się,
trzyletni dzieciak prawdy ci nie przepowie. Dlatego najlepiej trzymać przy
sobie dwunastoletniego rudzielca.
- Rose? – Teddy denerwował się,
przemierzając różowy pokój wzdłuż ściany – Siedzisz w milczeniu już od dobrych
dziesięciu minut. Błagam, powiedz coś albo zaraz odeślą mnie do Świętego Munga.
Mała leżała na łóżku i patrzyła w sufit,
pod którym tańczyły wyczarowane po kryjomu motyle.
- To jest łatwe – stwierdziła w końcu,
podnosząc się na łokciach - Rozszyfrowałam to od razu – pochwaliła się.
Lupin spojrzał na nią spode łba, chowając
w kieszenie kurtki dłonie zaciśnięte w pięści.
- Więc nie mogłaś mi powiedzieć dziesięć
minut temu, bo…?
- Bo sam musisz się tego dowiedzieć.
Zaniemówił. Posłał jej tak zbolałe
spojrzenie, że przez chwilę miała wrażenie, że to ją złamie i w końcu mu powie.
Ale mu nie powie, tak sobie postanowiła. Ha.
- Ty chyba zwariowałaś, maleńka – niemal
jęknął. Rozpacz zdawała się przemawiać przez każdą komórkę jego ciała.
- Nie patrz tak na mnie – poprosiła Rose,
zamykając oczy i chowając się za czerwoną poduszką – Uwierz mi – szepnęła, moszcząc
się w swojej małej kryjówce – Tak będzie lepiej.
Naburmuszony oparł się o drewniane
biurko i spuścił głowę.
- Którego dzisiaj mamy?
- Hogwart zaczyna się po-pojutrze. To
daje ci jeszcze kilka dni.
Westchnął ciężko, powoli pokiwał głową.
- Skąd nagle stałaś się taką ekspertką
od związków?
- Odkąd sama zaczęłam kochać.
Nie oczekiwał odpowiedzi w ogóle. Ta zupełnie
zbiła go z tropu. Uważnie przyjrzał się małej sylwetce Rose, w której znalazło się
nagle tyle dziwnej dorosłości tego przerażającego rodzaju. Jakby nic w życiu
miało jej już nie uszczęśliwić. Jakby już przeżyła swoje najpiękniejsze
momenty. Dwunastolatka!
- Chcesz pogadać?
Uśmiechnęła się tylko - lekko, smutno.
- Idź już do niej. Im szybciej zaczniesz
nie myśleć, a działać, tym szybciej będziesz szczęśliwy.
Skąd w tobie tyle cierpienia, Rose?
blue, blue eyes
Rozdział XVII
Teddy nawet nie był pewny,
które z dzieciaków ciągnęło go do środka,
które uczepiło się jego włosów, które zawzięcie szarpało jego nogawkę i które
łaskotało go w żebra, nieudolnie próbując zmusić do chichotu. Postanowił przyjąć
taktykę głazu, zazwyczaj w takich ekstremalnych wypadkach najskuteczniejszą: pozostał
bierny, dając się małym diabłom wyszaleć, sponiewierać i zaciągnąć się do
środka. Tam miał już szczęście, bo cała zgraja zadrżała od donośnego krzyku babci
Molly:
- Dzieciaki, do mnie!
Brawo, brawo, pani Weasley, niezmiernie doceniamy pani
ingerencję.
Prawie spadła ze schodów, gdy go zobaczyła.
- Co ty tutaj robisz, Lupin?
Ładnie wyglądał, musiała to przyznać, chociaż wydawał
się być bledszy, niż gdy o nim m… To znaczy – bledszy, niż gdy czasem, nieczęsto,
zupełnie przypadkiem go wspominała. Założył znoszone, wygodne buty, czarne
spodnie i białą koszulkę z jakimś dziwnym nadrukiem, którego nie rozumiała. Chyba
logo któregoś z tych fantazyjnych zespołów, tak przez niego lubianych. Uśmiechał
się lekko, zawadiacko, ledwie wyginając usta, ale jego oczy wyglądały na zmęczone.
- Cześć, Weasley – schował dłonie w kieszeniach
spodni.
Ładnie wyglądała, gdy spoglądała na niego ze szczytu schodów,
marszcząc czoło i nosek, nieznacznie mrużąc błyszczące oczy i rumieniąc się na
policzkach. Ubrana była w lekką, zwiewną koszulkę w kolorze szarym, przez co
mogła wyglądać trochę blado. Włosy spięła wysoko, żeby nie przeszkadzały jej
przy pracy. Kilka niesfornych pasm wysunęło się z mocnego ujęcia, okalając
twarz. Miał ochotę ich dotknąć. Kurczę.
Otrząsnął się szybko, odchrząknął i spojrzał na swoje
buty, próbując uspokoić bicie serca.
- Nie przywitasz się? – nie od dzisiaj wiadome mu
było, że swoje osobiste zmieszanie najłatwiej maskuje się pewnością siebie i
udanym, inteligentnym dowcipem – Twoi kuzyni już to zrobili.
Z politowaniem pokręciła głową, schodząc wolno po
stopniach.
- To także twoi kuzyni – zauważyła z przekąsem,
krzyżując ramiona na piersiach.
- Nie – odpowiedział szybko, podnosząc głowę – To
Weasleyowie. Są rudzi.
- Nie wszyscy Weasleyowie są rudzi – prychnęła krótkim
śmiechem, stanęła tuż przed nim i zadarła wysoko głowę – Dzień dobry. Co tu
robisz?
- Gdybym powiedział, że stęskniłem się za rodziną,
zabrzmiałoby to szczerze? – spytał, unosząc zawadiacko jedną brew.
Nie mogła się powstrzymać i wybuchnęła śmiechem.
- Zupełnie nie – zapewniła go.
- W takim razie powiem, że chciałem cię zobaczyć…
Stało się. Powiedział to głośno. Ziemia na chwilę
zatrzymała się, czas przestał istnieć, świat Victoire zadrżał w posadach i
przez sekundę myślała, że się przesłyszała. Serce jej zamarło, powietrze
ugrzęzło w płucach, kolana zmiękły, a dziecięcy rumieniec wolno wpełzł na policzki.
- To znaczy, ja… - Lupin zaczął się jąkać,
uświadamiając sobie gafę – Ja… chciałem powiedzieć, że… - desperacko kręcił
głową, szukając natchnienia w domowych ścianach – chciałem zobaczyć jak ty… jak
sobie tutaj radzisz – wyrzucił z siebie szybko – Tak – uśmiechnął się
niepewnie, pokrzepiony własnym pomysłem, skumulował całą odwagę i spojrzał na nią,
udając, że nic się nie stało – co u ciebie?
Szczęśliwie, z niezręcznej sytuacji wyratowała ich babcia,
jak zwykle doskonale świadoma czasu i miejsca, gdzie akurat jej potrzebowano:
- Uszy mnie mylą, czy słyszę tego małego czarciego
pomiota?
Teddy nie wiedział, dlaczego całej rodzinie kojarzył
się z najgorszym, postanowił się tym jednak za bardzo nie przejmować. Póki
dbali o niego, kochali i karmili, a wszystko uchodziło mu na sucho, nie było
się czym martwić.
- Dzień dobry, szanowna pani – skłonił się nisko,
uśmiechnął szeroko, znów mógł normalnie oddychać i udawać, że wcale nie podkochuje
się w pewnej blondynce i ona wcale go nie onieśmiela – czyżbym czuł ciasteczka czekoladowe?
Babcia Molly ubrana była w długą niemal do ziemi czarną
spódnicę, z którą ostro kontrastował czerwony, gruby sweter, zadziwiający, jak
na aktualnie trwającą porę roku. Ale taka właśnie była – zadziwiająca i
zadziwiająco wspaniała.
- Ho, ho – zaśmiała się – to zależy, co cię do nas
sprowadza, młodzieńcze?
Lupin złapał babcię pod ramię i ochoczo pociągnął w
stronę kuchni, Vicky podążyła za nimi niemrawo.
- Nie można się już zwyczajnie stęsknić? – odholował babcię
do piekarnika, a sam zajął miejsce przy stole – Wpadłem na herbatę, dobrze
wiesz, jak to lubię.
Vicky nie wiedziała. Nie potrafiła sobie przypomnieć drugiego
takiego momentu, gdy Lupin pojawiałby się znienacka ot, tak, dla samej idei
pojawienia się – zazwyczaj towarzyszył temu misterny plan, zapotrzebowanie na jakiś
konkretny produkt, chęć zwrócenia na siebie uwagi lub po prostu czarna rozpacz
i potrzeba miłości. Ale teraz wydawał się być po prostu zadziwiająco szczęśliwy,
nie wiadomo dlaczego.
- Jak ci minęły wakacje, Ted?
- Minęły? – zdziwił się chłopak.
Racja, to akurat Victoire potrafiła zrozumieć. Wakacje
miały to do siebie, że trwały zdecydowanie za krótko i mijały zdecydowanie za
szybko.
- Owocnie – stwierdził po pewnym czasie chłopak, łapiąc
po ciemnym ciasteczku w obie dłonie – Może i mało produktywnie, ale nie żałuję
ani jednej zmarnowanej sekundy.
- Marnowałeś je samotnie?
Zakrztusił się. A Victoire znowu spąsowiała. Co też ją
podkusiło, żeby zadawać mu idiotyczne pytania o sprawy… sercowe? Zwariowała,
oszalała, zgłupiała kompletnie. Idiotka zupełna. Po co miała w ogóle mózg,
skoro nie potrafiła z niego skorzystać?
- Można tak powiedzieć – stwierdził ciszej i już nie
tak pewnie - A tobie? – czyżby dzisiaj był międzynarodowy dzień gadania bzdur?
Babcia Molly i pani Andromeda Tonks znały się bardzo
dobrze, bardzo lubiły przebywać w swoim towarzystwie, uwielbiały wymieniać się
doświadczeniami kulinarnymi i świeżymi ploteczkami. Doskonale znały się także,
jak to babcie, na sprawach swoich wnucząt – ich problemach, kłopotach, wzlotach
i upadkach, dlatego też w temacie były znacznie bardziej zorientowane niż same
podmioty ich dotychczasowych obserwacji. Pewne rzeczy przychodzą z wiekiem, po
prostu.
Staruszka postawiła dwa kubki gorącej cynamonowej
herbaty na stole i powoli ulotniła się z kuchni, czując ciężar ciszy,
zawieszonej w powietrzu. Kategorycznie zabroniła też dzieciakom wbiegania do
środka. Oczywiście jej nie posłuchały…
Teddy siedział sztywno przy stole, w dłoniach wciąż
trzymając nadgryzione ciastka i niepewnie spoglądając na drewniany blat,
poorany czasem i doświadczeniami całej rodziny. Victoire siedziała po drugiej
stronie, trochę po lewej, bardziej przy oknie i spoglądała właśnie na bezkres
zieleni drzew, rozciągającej się poza nim. Nie potrafiła skupić myśli, nie
mogła zrobić pełnego wdechu. Coś trzymało ją za serce i jednocześnie kurczyło
się na żołądku. Coś wytwarzało dziwne impulsy w jej ciele, nie umiała temu zaradzić.
Niepewnie zaczęła sunąć wzrokiem po blacie stołu, aż w
końcu zerknęła niepewnie na Lupina i jeszcze raz. Za trzecim razem ich
spojrzenia się spotkały. Uśmiechnęli się do siebie blado, niepewnie i zaczęli:
- Bo ja właściwie chciałem…
- Chciałam ci tylko powiedzieć, że…
Umilkli, zaśmiali się krótko, nerwowo.
- Ty pierwsza – zarządził chłopak.
- Nie, proszę, mów – speszyła się dziewczyna.
Pewnie trwałoby to wieki, gdyby małej Rose nie zachciało
się czekoladowego ciasteczka. Z impetem wparadowała do kuchni, zatrzymała się
przy stole i sięgnęła po słodycz. Nagle zatrzymała się w połowie ruchu i
zerknęła na obserwujących ją kuzynów. Obrzuciła bacznym spojrzeniem Lupina,
przeniosła wzrok na zaczerwienioną Weasleyównę, a potem uśmiechnęła się szeroko
i rzuciła w przestrzeń, przyciągając ciasteczko do serca:
- Możecie sobie wreszcie powiedzieć, że bardzo się
lubicie, żebyśmy wszyscy mieli to już z głowy?
I dopiero się zaczęło.
MORE - Świetlik.
Rozdział XVI
Staż u panny Spore zdecydowanie nie był tym, czego się spodziewała. Zamiast
pisać i rozwijać się twórczo, pomagać w notatkach i prowadzić szczegółowy
dziennik, Victoire przerzucała tomiszcza starych ksiąg z jednego kąta w drugi.
Zamiast wyrobić sobie olśniewającą umiejętność zwaną potocznie „lekkim piórem”,
wyrobiła sobie nietęgie mięśnie ramion.
Mijały dni, tygodnie, lato się kończyło, a ona uparcie
trwała w swoim postanowieniu, że tak łatwo się nie podda, że osiągnie to, co
sobie zamierzyła, że nie pozwoli sobą dyrygować i nie da matce ułożyć sobie życia.
Co z tego, że pracowałaby na jakiejś bezpiecznej
wysokiej pozycji, którą załatwiono by jej przez szereg niesamowitych rodzinnych
znajomości – bo jak się ma taką wielką rodzinę, to zna się prawie wszystkich –
skoro byłaby na tej swojej cieplutkiej, urzędowej posadce nieszczęśliwa?
Spójrzmy prawdzie w oczy: Victoire Weasley nie była stworzona do pracy przy
biurku w Ministerstwie, przeglądając papiery i podliczając wartości. Victoire
Weasley chciała żyć, odkrywać, zdobywać, tworzyć i czerpać z każdej sekundy
dokładnie tyle, ile się dało.
Uparła się, fakt. Nie przyjmowała do wiadomości innej
wersji przyszłości, chciała być szczęśliwa, miała do tego prawo, prawda?
- A może by tak… - wyrwało się jej przy szóstym już z
kolei czyszczeniu szacownego zbioru kilkusetkilogramowych encyklopedii.
- Co tam mamroczesz, złotko? – zdecydowanie największą
wadą Elebenezozenory była jej wścibskość i chęć wiecznego podsłuchiwania. Życiodajną
siłę dawały jej ploteczki, a odkąd panna Phyllida postanowiła wychodzić codziennie
na długie spacery, żeby zaczerpnąć inspiracji, jedynym źródłem wiedzy o świecie
stała się dla klamki Vicky.
- Nic, nic – zapewniła pospiesznie dziewczyna – To nic
ważnego.
- No, ja myślę – prychnęła klamka, udając, że wcale nie podsłuchuje i wcale
nie podgląda. Urocza była, kiedy tak zerkała niby to od niechcenia i kręciła
nosem z niesmakiem, patrząc na męki dziewczyny. – Za moich czasów to takie
obijanie się w pracy było nie do pomyślenia – dorzucała czasem, tylko po to, by
dolać oliwy do ognia i patrzeć, jak na policzki niewinnej Victoire wpełzają
powoli czerwone rumieńce.
Nieważne jak ciężko było, młoda Weasleyówna była
zdeterminowana i słowem nie zająknęła się o swoich cierpieniach przy mamie.
- Mamo – zwykła pisać w co drugim liście – To naprawdę
świetna sprawa!
I chociaż ten entuzjazm może nie był do końca szczery,
Fleur szczerze w niego wierzyła. Chciała dla swoich dzieci jak najlepiej, chciała
być świetną matką, starała się z całego serca. Z Louisem wcale nie miała
problemów, nigdy – był tak zadziwiająco grzecznym, dobrym, pracowitym,
zupełnie-nie-weasleyowskim synem, że można by go pokazywać w magicznej
telewizji jako przykład dziecka idealnego. Z Victoire od pewnego czasu także
się dogadywała.
Tylko Dominique wciąż jeszcze stanowiła problem.
- Nie sądzę, moja panno, że gra w Quidditcha
kiedykolwiek przyda ci się w dorosłym życiu – mówiła, gdy tylko jej córka rozpoczynała
ten temat. Nie powtarzała tego tylko po to, by małej dopiec albo ją zniechęcić,
ale chciała jej po prostu uświadomić, jak będzie wyglądać dorosłe życie. Nie ma
na nie sposobu innego niż poświęcenie i ciężka praca, a przy tym najlepszym
fundamentem jej nauka. Jej młodsza córka, niestety, nie była wystarczająco
bystrą i inteligentną dziewczynką, by Fleur mogła jej pozwolić na opuszczanie
zajęć ze względu na treningi. Czy była złą matką? We własnym odczuciu nie,
skoro w końcu troszczyła się o dobro swej córki.
W odczuciu Dominique – tak, jak najbardziej, najgorsza
matka na świecie.
- Wydaje mi się, że dramatyzujesz.
Lupin, jeśli akurat nie udawał, że zalewa go fala
wewnętrznego emocjonalnego bólu połączonego z werterowską niemal melancholią i
niezgodą wobec doczesnego życia, wcielał się w postać satyryka – filozofa,
który swą dogłębną analizą zła świata doczesnego próbował niewinne owieczki
pokroju młodszej Weasleyówny na właściwą według się drogę sprowadzić. Tak.
Dziewczyna zatrzymała się w półkroku pomiędzy
drzwiami, a łóżkiem, na którym leżał jej kuzyn. Od dobrych kilkunastu minut
przemierzała tę samą trasę, marudząc i zaklinając na Merlina wszystko, co
akurat wpadło jej do głowy. Łącznie z Quidditchem, Hogwartem i profesor McGonagall.
Otworzyła usta, ale Teddy odezwał się pierwszy:
- Dlaczego właściwie chcesz grać w Quidditcha? Jest
tyle innych rzeczy, które mogłabyś robić i które uszczęśliwiłyby i ciebie, i
Fleur.
Dominique westchnęła ciężko i wbiła spojrzenie w
podłogę.
- Jesteś taki sam jak wszyscy – oskarżyła go, czując,
jak opuszczają ją siły.
- Nieprawda, wciąż jestem po twojej stronie, nie
pamiętasz? Właściwie, kibicuję wam obu. I tobie, i twojej siostrze – wyjaśnił,
gdy spojrzała na niego ze zmarszczonym czołem. Niedbałym gestem odrzucił
kosmyki za długich włosów z czoła i przytaknął sobie – Jestem przekonany, że
gdyby moi rodzice żyli, chciałbym, aby okazywali mi wsparcie we wszystkim. Na
szczęście, dorobiłem się jednego takiego Pottera, który pomimo całej mojej
buntowniczo - niedostępnej natury, wciąż we mnie wierzy. I tak, potwierdzam, to
naprawdę uskrzydla, ale sęk w tym, że życie polega niekiedy na podejmowaniu
wyborów właściwych, a te nie zawsze są równoznaczne z tymi, których chcielibyśmy
dokonać.
Weasleyówna patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami,
by wreszcie po chwili przypomnieć sobie trudną sztukę mowy i skomentować to w taki
oto sposób:
- Lupin, sądzę, że powinieneś odwiedzić Vicky u babci
Molly. Tutejsze powietrze zdecydowanie ci nie służy.
Jak powiedziała, tak też się stało.
Niestety, motor Syriusza został dawno temu u Harry’ego
i pan Potter uważnie pilnował, by tam właśnie ostatecznie pozostał, zmuszając
tym samym swojego chrześniaka do korzystania z bardziej ekonomicznych środków
transportu, jakimi były Świstokliki. Zielonkawy od nadmiaru obrotów, odrzucając
starą okładkę Poradnika Zielarskiego – owy Świstoklik – Ted pojawił się niedaleko
zabudowań Molly i Artura Weasleyów. Niestety, nie dane było mu pojawienie się
jako gość niespodziewany i zaskoczenie wszystkich, bo gdy tylko znalazł się
wystarczająco blisko, napadły na niego dwa rude stworzenia. I nie, to nie były
wiewiórki.
Rozdział XV
Victoire po porozumieniu z matką oraz po długim i wyczerpującym
wyjaśnieniu listownym dla panny Phyllidy Spore, zamieszkała chwilowo u Molly i
Artura, gdyż stamtąd było bliżej - po prostu. Fleur nie narzekała, bo
przysięgła nie wtrącać się w sprawy córki, chyba że ta sama o to poprosi; babcia
Molly nie narzekała, bo wnuczkę kochała; Vicky nie narzekała, bo była zbyt szczęśliwa,
by dostrzegać jakiekolwiek życiowe niedogodności.
Właściwie, jedyną osobą, która narzekała, był Teddy,
bo nagle znalazł się zbyt daleko od swojej… hmm… od Victoire. Ale o tym
wiedziała tylko Andromeda Tonks, bo ona z natury wiedziała wszystko. Już tak po
prostu miała. Nic jej nigdy nie umknęło.
Była to i zaleta jej, i wada. Szczególnie irytowała
właśnie Teda.
- Coś taki niewyraźny, kochany? – pytała go babcia, a
on burczał niewyraźnie odpowiedź, gdyż ewidentnie nie miał ochoty rozmawiać. A
pani Tonks bardzo rozmawiać z nim chciała, chociaż wiedziała, że go to irytuje
– nie odmawiała sobie na starość tej wspaniałej zabawy jaką jest doprowadzanie
innych do szału.
- A może jednak?
- Nie.
- Wiesz, ostatnio rozmawiałam z Molly Weasley o… - zaczepiała
go.
- Nie interesuje mnie to, babciu – odpowiadał jej
opryskliwie Teddy, chociaż w rzeczywistości interesowało go to bardzo. Nie mógł
jednak bezkarnie pojawić się nagle w domu Wesleyów, nie wzbudzając przy tym
podejrzeń, a takowych nie chciał przynajmniej do czasu, gdy sam nie upora się
ze swoją głową i jej myślami oraz z sercem i jego uczuciami. Dziwne.
Wiecie, taki stan to chyba najgorsze, co może spotkać
nastolatka. Czujesz się raz dobrze, raz źle, raz w ogóle nie czujesz nic, a w
pewnym momencie fala uczuć wpada na ciebie tak gwałtownie, że nie masz siły się
po niej podnieść. To właśnie w tej chwili działo się we wnętrzu chłopaka.
Za to Victoire - gdzieś tam, kilka mil dalej - czuła
tylko przerażenie.
Stała właśnie przed wielkimi drzwiami z ogromną
kołatką, w której wyryte było nazwisko SPORE. Nie widziała nic innego – tylko
te drzwi, a dookoła pola i łąki. Sama nie wiedziała, jakim cudem się tutaj
znalazła.
Prawdopodobnie byłoby to bardzo dziwne, gdybyśmy nie
przebywali teraz w świecie czarodziejów. Pamiętajcie więc, jeśli znajdziecie kiedyś
drzwi z kołatką, stojące na środku względnej nicości, nigdy w życiu owej kołatki
nie używajcie, bo jeszcze skłonna ona was zwyzywać, tak jak to stało się teraz:
- Co ty mi tu, dziewucho, wyczyniasz?! – bardzo kobiecym
głosem odezwała się głowa smoka z kamienia.
Victoire zlękła się, odskoczyła do tyłu i spuściła nagle
głowę, zawstydzona.
- Ja… ja… - próbowała wyjąkać, ale kołatka była i
gadatliwa, i wredna, więc jej na to nie pozwoliła:
- Co ty sobie wyobrażasz, smarkulo?! Że możesz tak
podchodzić do drzwi i pukać, walić, uderzać, bić mnie?! Taka młoda, a taka
niedelikatna… Ha, niegrzeczna! Cóż to za społeczeństwo, na Merlina! Gdzie się
podziało dobre wychowanie?! Za moich czasów taka postawa młodzieży byłaby nie
do pomyślenia…
- Przepraszam, bo ja… - Vicky spróbowała jeszcze raz.
Ale tym razem to nie kołatka przerwała jej wywód, a
drzwi otwierane z wielkim impetem. Stanęła w nich niziutka i chudziutka
staruszka w powłóczystej, jedwabnej szacie, potocznie zwanej po prostu
szlafrokiem. Była tak niska, że sięgała Victoire tylko do pasa. Na nosie nosiła
za to okulary, które szkła miały chyba dwukrotnie większe niż cała właścicielka.
Poprawiła je teraz, bo zsuwały się z nosa, rozejrzała się dookoła i westchnęła.
- Gdzieżeś? – zapytała.
Minęło kilka bardzo długich sekund, nim Weasleyówna
zorientowała się, że to o nią chodzi.
- T-tutaj – wydukała, machając dłonią z góry do małej
kobiety.
Nosicielka szlafroka jęknęła głośno, złapała za swoje
ogromne okulary i uniosła bardzo powoli głowę, mierząc dziewczynę czujnym
spojrzeniem.
- Chudaś – zawyrokowała, wreszcie natrafiając na twarz
– I niewyraźnaś. Nie dobrze. Może na coś uczulonaś?
Vicky zawstydziła się i odsunęła maleńki krok w tył.
Spuściła głowę, a dłońmi niepewnie zaczęła wyrywać nitki wystające ze szwów
koszulki. Przez głowę przemknęło jej, że dużo lepiej czułaby się teraz w domu,
gdzie wszyscy ją znali i kochali, a nie tutaj, na środku jakiejś łąki czy
polany, czujnie obserwowana i w dodatku krytykowana przez przedmioty zarówno
martwe jak i żywe. W domu mogłaby teraz malować albo pisać i udawać, że jest
kimś naprawdę wyjątkowym, kto ma przed sobą wspaniałą przyszłość, a wart jest
miliarda diamentów. Mogła zostać księżniczką, kiedy tylko chciała. Mogła kochać
i być kochaną. Mogła marzyć i śnić, a wszystko to bez jakiejkolwiek potrzeby tłumaczenia
się przed kimkolwiek.
- Głuchaś?
- Co? – otrząsnęła się i zamrugała kilkakrotnie – N-nie,
ja przepraszam, ale…
- Weasleyówna, co? – niewielka staruszka uśmiechnęła
się, prezentując kompletny brak zębów – Ach, znam ja dobrze twoją rodzinę –
pokiwała głową – Nu, ale dość tego. Nie będziesz stała mi tutaj na dworze, bo chłodno…
Ciekawe… Victoire miała wrażenie, że jest ze trzydzieści
stopni ciepła…
- … Właźże! – ponagliła ją kobieta – Pędzikiem,
pędzikiem!
Dziewczyna nie miała już możliwości, żeby się wycofać.
Tak, wciąż była przerażona, ale przecież… och, czekała na to tak długo! Nie
mogła się teraz poddać, tylko dlatego, że przeraziła się jakiejś tam kołatki i
specyficznej właścicielki. Hej, przecież jest z Weasleyów – tam każdy jest wyjątkowy
na swój sposób. Nie powinna się bać takiej w gruncie rzeczy nieszkodliwej kobieciny.
- No, Anuszka, siadaj sobie tam przy stole i już mi
tutaj mów, co tam u ciebie słychać i jak się mateczka twoja miewa - zarządziła pani Spore.
- N-na imię mi Victoire.
Pomieszczenie było ogromne, ale jego wielkość gubiła
się wśród staroci, jakimi było zastawione. Począwszy od kilku map i dywanów
zwiniętych pod ścianą, przez regały, z których dosłownie spadały książki, dalej
stały pudła, niby szczelnie pozamykane, ale wszystkie wyglądały, jakby zaraz
miały pęknąć. Część pokoju zajmowała prowizoryczna kuchnia, składająca się z kociołka
stojącego na wolnym ogniu, kilku kuchennych szafek, z których każda zawieszona
była krzywo i ogromnej ilości suszonych ziół, uczepionych sufitu. Vicky, siadając
na jedynym krześle, którego nie zajmowały książki, zastanawiała się czy pani Spore
za każdym razem zdejmuje je za pomocą czarów, skoro wiszą tak wysoko.
- Bardzo ładne imię – przytaknęła kobiecina – Napijesz
się, Anuszka, fiołkowej herbaty?
Skąd jej się wzięła ta Anuszka…?
- Tak, bardzo chętnie.
- Dobrze, dobrze, widać, że się starasz. Musisz wybaczyć
Elebenezozenorze, że tak niegrzecznie cię powitała, ale Elebenezozenora już tak
ma, że do obcych to raczej niechętnie. A i dobrze, w końcu czy wiesz, kogo
możesz spotkać?
- Ebene… Eleene.. Zoze.. Orze…? – próbowała powtórzyć dziewczyna.
- Elebenezozenorze – wybawiła ją z opresji staruszka –
No, kołatce - wyjaśniła jej grzecznie – Dobra z niej towarzyszka, jestem pewna,
że z czasem się zaprzyjaźnicie. Ale teraz zabierajmy się do prawdziwej pracy. Co
tam u twojej babuni, Anuszko?
-----
nooo, pół roku mnie tutaj nie było. aż się czuję tak... nieswojo. dlatego właśnie rozdział taki marny. ale spokojnie, powoli się wdrożę i będzie się działo : D
wybaczcie mi tą nieobecnośc, sama nie wiem, z czego wynikała. samo jakoś tak wyszło...
jeśli dodacie się do obserwowanych na blogu http://swietlikowawioska.blogspot.com/ będziecie informowani o nowych rozdziałach. a będą. skoro już tutaj jestem, szybko was nie opuszczę.
do zobaczenia,
Świetlik.
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)